ROZDZIAŁ I – SĘDZIA I GIERMEK
30 Simanu 999 c. e. u.
Jeszcze raz, powoli, przesunął wzrokiem po całym pomieszczeniu. Uczucie deja vu było silniejsze niż zwykle. Stał lekko pochylony, obiema rękoma oparty o masywne, dębowe biurko. Szczelnie skrywające ściany regały, dźwigały całe oceany wiedzy. Po prawej, w glinianej donicy, rosła egzotyczna w tych stronach palma. Po lewej, na podłodze pośrodku pokoju, kładła się jasna plama z okratowanego okna. Już kiedyś był w tym miejscu. Wzór tworzony przez sączące się, wczesnopopołudniowe słońce wydawał się znajomy. I ten odgłos szybko nadciągających kroków… Deja vu rzadko wróżyło coś dobrego.
Do gabinetu wpadł zdyszany giermek, klękając na kolano pośrodku słonecznej plamy. Przez chwilę utkwił wzrok w marmurowej podłodze, łapiąc oddech. W końcu podniósł oczy.
– Prokonsul Galio nie żyje! – Rozpalony z przejęcia młodzieniec, jednym tchem wyrzucił z siebie wiadomość.
Sędzia Rollin spodziewał się czegoś zaskakującego, ale to przerosło jego oczekiwania. Jeszcze kilka godzin temu, rankiem, rozmawiał z Prokonsulem w zamkowych ogrodach. W niemym zaskoczeniu wpatrywał się w giermka.
– Prokonsul wypadł z okna, leży na dziedzińcu. – Chłopak uprzedził pytanie. – Panie, chodź zobaczyć.
Giermek wstał i pospieszył przodem. Na korytarzu Rollin ruszył za nim szybkim, ale dostojnym krokiem, adekwatnym do roli dyplomaty. Z zamkowych pokojów wychynęły różne osoby, wywabione wstrząsającą wiadomością. Wszyscy, z wyrazami zaskoczenia i niedowierzania na twarzach, zmierzali na dziedziniec.
Prokonsul leżał w bezruchu kilka łokci od wieży mieszkalnej, gdzie znajdowały się jego komnaty. Głowa, przekrzywiona na bok, wpatrywała się zastygłym wzrokiem w kostkę brukową. Ręce spoczywały bezwładnie wzdłuż ciała. Urzędowa, wełniana szata barwy purpury okrywała je niczym pogrzebowy całun. Wokół zebrali się mieszkańcy zamku, służba oraz bawiący tu cudzoziemcy, ale tylko nadworny lekarz i dwóch strażników podeszło bliżej. Pod wieżą łkała młoda służąca, obejmowana ramieniem przez starszą kobietę. Wnioskując po stroju, przełożoną zamkowej służby. Po chwili doktor głośno zawyrokował sprawę w tych okolicznościach oczywistą:
– Nie żyje.
Sędzia spojrzał w górę na otwarte, duże okno trzeciej kondygnacji. Z wysokości komnat i ułożenia zwłok wnioskował, że Galio musiał stać tyłem w momencie wypadnięcia z niego. Jeszcze raz spojrzał na ciało. Bruk nie nosił najmniejszego śladu krwi. Przy dużym szczęściu można by było wyjść z takiego upadku nawet bez szwanku. Niestety, Galio nie miał go nawet odrobinę.
2. Tymczasowo obowiązki Prokonsula przejął przewodniczący rady miejskiej Archelaus. Jego pierwszym zadaniem było wyjaśnienie okoliczności śmierci władcy Chalcedonu Zatarkackiego. Stosowne kroki podjęto jeszcze tego samego popołudnia. Protokół dyplomatyczny nie przewidywał przesłuchiwania ambasadorów, ani osób z ich poselstw, ale okoliczności były niecodzienne. Sędzia Rollin, jako jedna z najwyższych rangą zagranicznych osobistości przebywających na dworze, dał dobry przykład, pozwalając na przesłuchanie swojego giermka. Wobec tego innym gościom nie wypadało zasłaniać się protokołem.
Na dziedzińcu w chwili zdarzenia było kilkanaście osób z zamkowej służby oraz paru członków zagranicznych misji. Żadnych oficjeli. Nikt nie widział samego upadku. Giermek Sędziego był pochłonięty rozmową z miejscowym stajennym i pomocnikiem chalcedońskiego kupca, gdy usłyszeli głuchy odgłos upadku. Podobnie zeznali wszyscy znajdujący się na dziedzińcu. Nikt także nie zauważył w oknach trzeciej kondygnacji żadnej postaci, która mogłaby przyczynić się do śmierci Galio. Tylko zeznania pokojówki były nieco odmienne. Szła przez dziedziniec, niosąc kosz bielizny, ze wzrokiem utkwionym w szarym bruku, gdy nagle przed nią upadło ciało Prokonsula. Doświadczenie to było dla niej tak szokujące, że kilka godzin zajęło ochmistrzyni, wspomagającej się naparem z ziół, uspokojenie roztrzęsionej i płaczącej spazmatycznie dziewczyny.
1 Duzu
3. Tej nocy Sędzia spał krótko. Rozmyślał o porannej rozmowie z Prokonsulem w zamkowym parku. Misja, z którą przybył do Chalcedonu Zatarkackiego, była niezwykle istotna, zarówno dla wciśniętego między dwa łańcuchy górskie państewka Galio, jak i ojczyzny Sędziego – Likarii. U wspólnego sąsiada – Kreonii – trwała właśnie wojna domowa, zagrażająca szlakom handlowym. Poza tym przeniesienie się płomienia konfliktu do Likarii i chciwe oko nowych władz Kreonii wobec malutkiego, ale zasobnego w bogactwa naturalne Chalcedonu, stawiało oba państwa w roli naturalnych partnerów nie tylko jak dotąd handlowych, ale politycznych, a może i militarnych. Prokonsul był równie zaniepokojony rozwojem wypadków, co Rollin.
– Zawsze uważałem połączenie amiriańskiej gorliwości z polityką za niebezpieczne – przyznał Galio.
– Niestety zaowocowało to w Kreonii niepohamowaną przemocą – zauważył Sędzia.
– Dobrze wiem, Marcusie, że gdy Inkwizycja rozprawi się z wewnętrznymi wrogami, zwróci się w stronę terytorialnej ekspansji. I tutaj – Galio wziął głęboki oddech – tutaj moja mała ojczyzna może stać się pierwszą ofiarą.
– Umiejętna współpraca w regionie może przyczynić się do utrzymania pokoju.
– Wiem, do czego zmierzasz. – Prokonsul uśmiechnął się. – Jak dobrze wiesz, ja, tak jak i większość moich poddanych jesteśmy amirianitami. Otwarty sojusz z pogańską, wybacz określenie, Likarią i to wymierzony w amiriańskich sąsiadów, byłby dla mnie samobójstwem. Zwłaszcza teraz, gdy na twarzach wielu radnych widzę niezdrową fascynację ideami i metodami Inkwizycji. – Mina dostojnika zdradzała zatroskanie.
– Wasza Ekscelencjo, sojusz nie musi być tak otwarty. – Likaryjczyk uśmiechnął się przebiegle, odgarniając nisko zwisającą gałąź ozdobnej jabłoni. – Myślę, że subtelne sposoby działania w tym względzie mogą być nawet skuteczniejsze.
Gospodarz tylko się uśmiechnął. Był niezwykle roztropnym politykiem, a ponadto serdecznym i pogodnym człowiekiem, co sprawiało, że ciężko było nie darzyć go sympatią.
– Zdecydowanie nasza współpraca musi pozostać w wąskim kręgu zaufania. Problemem jest – zawahał się, zastanawiając czy powinien to mówić – to, że nie do końca wiem… komu mogę zaufać na własnym dworze. – Galio stopniowo ściszał głos tak, że jego ostatnie słowa były dla Sędziego ledwo słyszalnym szeptem. Gdzieś w głębi ogrodu zaśpiewał słowik.
– Sytuacja w Likarii też nie jest łatwa, Wasza Ekscelencjo – powiedział z namysłem Rollin.
– Masz na myśli coś więcej niż problemy z Kreonią? – Zaciekawił się Galio.
– Nasze zewnętrzne problemy łączą się z wewnętrznymi. W Likarii jest amiriańska mniejszość, która rośnie w siłę. Ma coraz bardziej wpływową reprezentację w naszym Senacie. Dąży do tego, by sprowadzić Inkwizycję także do nas.
– O tym nie wiedziałem – przyznał rozmówca. – Muszę jeszcze raz wszystko przemyśleć.
– Naturalnie Ekscelencjo – przerwał mu Rollin, gdy Galio nabrał powietrza, i sam natychmiast skarcił się w myślach za to wtrącenie. Prokonsul jednak nie zwracając na to uwagi, pociągnął swoją myśl:
– Przyjdź do mych komnat po uroczystej kolacji. Omówimy szczegóły.
Pierwsze promienie wiosennego słońca dotknęły dziedzińca. Baszty kładły długie cienie, sięgające murów po zachodniej stronie. Do pomieszczenia, w którym spali strażnicy z likaryjskiego poselstwa, nieoczekiwanie wszedł Sędzia.
– Zbierz wszystkich – polecił czyszczącemu miecz giermkowi. – W południe wyjeżdżamy.
Chłopak nie ukrywał zdziwienia. Wyjazd, nie czekając na uroczystości pogrzebowe, zakrawał na dyplomatyczny skandal. Mimo to o nic nie pytał, wiedząc, że dowie się wszystkiego we właściwym czasie.
4. Rollin wymógł natychmiastową audiencję u przewodniczącego Archelausa. Przeprosił za pośpieszny wyjazd, usprawiedliwiając się wieściami, jakie nad ranem otrzymał z ojczyzny. Złożył też kondolencje w imieniu króla Likarii i swoim własnym.
Przed wyjazdem pomaszerował do amiriańskiej katedry, która obok pałacu Prokonsula była najokazalszą budowlą w Nuuk, stolicy Chalcedonu. Jej potężne mury nie raz dawały schronienie ludności miasta w czasie wielkich niepokojów i wojen.
Ciało władcy leżało na katafalku z kości słoniowej, ustawionym przed ołtarzem w głównej nawie świątyni, odziane zgodnie z amiriańskimi zwyczajami pogrzebowymi w prostą białą togę. Jedynie ciężki naszyjnik ze złotym orłem, herbem Chalcedonu, spoczywający na piersi Galio, świadczył o godności piastowanej przez niego za życia. Ciało i ołtarz tonęło w kwiatach.
Przejście Sędziego wzbudziło niemałe poruszenie wśród czuwających i modlących się mieszczan. Oto poganin szedł godnym krokiem przez sam środek ich katedry. Obecność pogan nie była zakazana, ale zazwyczaj było to związane z chęcią nawrócenia się na jedyną wiarę, czemu towarzyszyła pokora i skrucha widoczna w postawie przyszłego neofity. Przetykana złotą nicią, ciemnozielona szata dyplomaty, szeleściła przy każdym kroku, wśród powietrza przesiąkniętego zapachem kadzidła. Zdawało się, że małe złote smoki wyhaftowane na jej śnieżnobiałym oblamowaniu poruszają skrzydłami.
Przystanął przed katafalkiem. Dłuższą chwilę patrzył na unieruchomioną śmiertelnym spokojem twarz Prokonsula. Szepty ucichły. Przykląkł na kolano, skinieniem głowy oddał hołd zmarłemu, po czym wstał i podobnie dostojnym krokiem opuścił świątynię.
5. Drzewa po zachodniej stronie zaczęły strzępić tarczę słońca. Senior z giermkiem nieco wyprzedzili delegację. Reszta jeźdźców została przy wozie, który powoli toczył się podgórskim traktem. Thovri, szczupły piętnastolatek z okrągłą twarzą i czarną czupryną, był wyraźnie dumny z przypasanego do biodra krótkiego miecza i służby u Sędziego.
[1]
– Patron Gimaldi chyba nie był zadowolony z tak szybkiego wyjazdu? – zagadnął, wskazując na wóz.
– Nie był. – Odpowiedzi towarzyszył subtelny uśmiech. – W końcu nasza misja miała charakter handlowy, a on i ci dwaj kupcy, których ze sobą wleczemy, nie zdążyli załatwić zbyt wielu interesów w Chalcedonie.
– Ale czy nie wzięliśmy ich, tak no – Thovri zastanowił się nad brakującym słowem – dla niepoznaki?
Sędzia roześmiał się.
– Masz rację. – Zawsze poprawiało mu to humor, gdy chłopak błysnął jakąś bystrą myślą lub wnioskowaniem. – Tak, wzięliśmy patrona kompani handlowej, by nasza misja na takową wyglądała, choć w rzeczywistości była o wiele ważniejsza. Niestety… – Zawiesił głos. Nastała chwila milczenia, po czym odezwał się znowu:
– Thovri, jak myślisz? Czy śmierć Prokonsula była wypadkiem?
– Nie wiem – zaczął z wolna giermek, wiedząc, że Sędzia często wystawia na próbę jego inteligencję zręcznymi pytaniami – ale nie słyszeliśmy żadnego okrzyku. Ta dziewczyna też mówiła, że po prostu upadł przed nią bez życia. Zupełnie jakby… – przerwał, wahając się, ale widząc łagodny wzrok rozmówcy kontynuował – jakby był już martwy w chwili upadku.
Senior spochmurniał. Zaniepokoiło to Thovriego. Czy powiedziałem coś nie tak? Nie znosił rozczarowywać go swoimi odpowiedziami. Ale dziś twarz Sędziego sposępniała z innego powodu.
– Tak, chłopcze – powiedział, ciężko wzdychając – tak właśnie mogło być.
Thovri z jednej strony odetchnął z ulgą, choć z drugiej poczuł ukłucie w sercu. Sędzia podzielał to, co dla niego było dotąd tylko domniemaniem, że ten serdeczny człowiek – Prokonsul – został zamordowany.
– Będziemy dziś przekraczać Tarkaty? – zagadnął nieśmiało po dłuższej chwili niezręcznego milczenia.
– O nie, mój młody przyjacielu. Górskie przełęcze są tym bardziej zdradliwe nocą. Zatrzymamy się w gospodzie u podnóża, w której nocowaliśmy ostatnio.
– Mogę o coś zapytać?
– Pytaj – przyzwolił Rollin.
– Dlaczego wyjechaliśmy przed pogrzebem Prokonsula?
– Rano otrzymałem wieści z Likarii, które zmusiły nas do natychmiastowego wyjazdu.
– Co to za wieści? – dopytywał Thovri.
– A to już tajemnica państwowa. – Dyplomata znacząco się uśmiechnął.
Jechali jeszcze kawałek, przysłuchując się melodii ptaków w tarkackich lasach. Później przystanęli, by dogonił ich wóz i reszta jeźdźców.
6. Panujący w karczmie półmrok rozświetlały żarzące się w kominku drwa i kilka lamp oliwnych. Wnętrze wypełniał zapach piwa, pieczonego mięsa i spokojna muzyka grana przez wędrownego barda. Przy największym stole zasiadł Sędzia Rollin, patron Gimaldi, Thovri, kapitan straży Gubbaru i dwóch likaryjskich kupców – Savidis i Gnadis. Strażnicy posilali się na zewnątrz, pilnując koni i wozu. Patron dłubał widelcem w pieczonym udźcu, jakby posiłek był dla niego męką.
– Szkoda, że tak brutalnie przerwano naszą wizytę w Nuuk – odezwał się w końcu.
Po tych słowach włożył do ust widelec z małym kawałkiem mięsa. Był człowiekiem o słusznej tuszy, acz dość wysokim. Jego szaty błyszczały pomarańczem i fioletem. Niska czapka z piórkiem przekrzywiła się i wyglądała, jakby zaraz miała się zsunąć z łysiejącej głowy kupca.
Rollin mógłby się nawet z nim zgodzić, gdyby chodziło mu o nagłą śmierć Prokonsula. Ale doskonale zdawał sobie sprawę, iż Gimaldi żałuje tylko niezrealizowanych interesów, więc pominął tę uwagę milczeniem.
– Czy sądzisz lordzie D’aragon – Patron zwrócił się do ambasadora, używając jego drugiego nazwiska rodowego – że uda się przywrócić bezpieczeństwo na szlakach handlowych przebiegających przez Kreonię?
– To już nie zależy od nas. – Zagadnięty wziął kufel i pociągnął długi łyk ciemnego chalcedońskiego piwa. – My możemy dbać o bezpieczeństwo traktów w tej części lasu Rhynn, który należy do Likarii.
– O tak – ożywił się Gimaldi – zapewne skazanie przez ciebie na śmierć tych pięciu rabusiów, schwytanych w zeszłym miesiącu, przyczyni się do poprawy bezpieczeństwa, ale droga przez Rhynn jest dłuższa i tym samym kosztowniejsza. A to niestety przekłada się na cenę towarów, które kompania Drzewny Popiół oferuje odbiorcom w Likarii.
Thovri wzdrygnął się. Jakkolwiek Sędzia był prywatnie człowiekiem dobrym i sympatycznym, to na sali sądowej stawał się nieubłaganą, karzącą ręką sprawiedliwości. Jeśli ktoś popełnił czyn zagrożony karą główną, skazywał na śmierć bez mrugnięcia okiem. Był całkowicie przekonany o słuszności prawa. Zresztą nic dziwnego, sam je stworzył. Wszystkie funkcjonujące w Likarii od trzydziestu lat kodeksy wyszły spod jego ręki. Jako prawodawca cieszył się wielkim autorytetem i charyzmą, co czyniło go jedną z najbardziej wpływowych osób w państwie.
Mimo to, ten jeden aspekt trochę Thovriego przerażał. Niekiedy wydawało mu się, że jest nazbyt surowy. Nigdy nie robiło na nim wrażenia błaganie o litość. Jeśli oskarżony logicznie nie udowodnił, że przemawiające na jego niekorzyść dowody są mylne, płaczem nie dał rady uprosić łaski. Chłopak zaraz się zreflektował – to przecież Sędzia wprowadził darmowych obrońców dla biedoty, a także zrównał, jeśli chodzi o ciężar dowodowy, słowo chłopa czy mieszczanina ze słowem szlachcica, wprowadzając tym samym nieznaną chyba nigdzie indziej równość stanów wobec prawa. Zinstytucjonalizował też królewskie prawo łaski, określając warunki, kiedy można się o nie ubiegać.
– Drogi Patronie – Sędzia wygodnie ułożył ręce na stole i przechylił się do przodu – to już żelazne prawo handlu i ekonomii, że w czasach niepokojów i wojen ceny rosną.
Gimaldi zamyślił się na chwilę nad pieczonym udźcem.
– Jak zwykle masz rację, lordzie D’aragon – odrzekł, po czym chwycił kufel z piwem, przystawił do ust i opróżnił do dna.
2 Duzu
7. Thovri stał pośrodku obozu. Z dogasającego ogniska unosiła się strużka dymu. Zajrzał do namiotu Sędziego – stał pusty. Pobiegł do drugiego – także nie było w nim żywej duszy. Gdzie oni się wszyscy podziali? Zdał sobie sprawę, że jest strasznie cicho. Nie śpiewał żaden ptak. Drzewa tkwiły nieruchomo w promieniach zachodzącego słońca. Nagle usłyszał, dobiegający zza pleców, kobiecy szept:
– Thovri, Thovri, chodź tutaj, potrzebuję cię.
Gdy się odwrócił, dostrzegł powóz. Podchodząc, spostrzegł na drewnianej budzie zadrapania – tak głębokie, jakby zostawiły je pazury niedźwiedzia. Poczuł zapach rozkładającego się mięsa. Ciszę przerwało bzyczenie. Tuż koło jego głowy przeleciała samotna mucha. Chłopak śledził jej lot. Usiadła na krawędzi okienka, przespacerowała się, po czym wleciała do wnętrza. Bzyczenie wzmogło się, jakby w środku był cały rój. Podszedł, otworzył drzwiczki – zakręciło mu się w głowie. W środku leżało ciało, a zapach zgnilizny wzmógł się niemiłosiernie. Skóra trupa sczerniała, a w pustych oczodołach kłębiły się muchy. Pomarańczowo-wrzosowe szaty, jak i niska czapka, która sturlała się wprost pod jego nogi, wskazywała, że to patron Gimaldi. Thovriemu zrobiło się słabo. Chciał uciekać, ale siła strachu paraliżowała nogi. Chciał krzyczeć, ale czuł jak gardło wypełnia mu kwas żołądkowy. Nagle obraz zawirował – ogarnęła go ciemność. Uczucie w trzewiach osłabło. Próbował dojrzeć cokolwiek przez nieprzenikniony mrok. Ponad nim pojawił się jakiś szary kształt. Przybierał coraz wyraźniejszy obraz tarczy księżyca. Gdy oczy przyzwyczaiły się do słabego światła Seleny, dostrzegł, że leży na sienniku w jednym z noclegowych pokoi. Wokoło pochrapywali strażnicy. Położył rękę na piersi. Czuł jak kołatające serce powoli się uspokaja. Na Pana Światła, to był tylko sen, tylko sen – pomyślał, przewracając się na drugi bok.
8. Szlak wiodący tarkacką przełęczą był szeroki i łagodny. Wznosił się powoli, wśród porośniętych rzadkim lasem wzgórz. Po obu stronach wyrastały strome skały, poprzerastane karłowatymi drzewami. Pokryte kosodrzewiną szczyty, nie były zbyt wysokie, w porównaniu z północnym łańcuchem Tartaków. Samotny jeździec pokonałby przełęcz w kilka godzin. Jednak wóz pod górę toczył się wyjątkowo wolno, zaś z góry też nie można było forsować zmęczonych koni. Po drugiej stronie witały podróżnych liściaste ostępy Międzyrzecza. To z tej niewielkiej krainy sprowadzano najbardziej pożądane w budownictwie i wykańczaniu szlacheckich oraz monarszych rezydencji gatunki drzew – jesiony, graby, brzozy, klony i czarne dęby, a także miękkie drewno lipowe – idealne dla rzeźbiarzy. Różnorodność gatunków była niespotykana, a dla amiriańskich duchownych, którzy uważali tę połać ziemi za siedlisko czarownic i wszelkich niegodziwych, i plugawych stworów – nienaturalna.
[2]
9. Pod wieczór delegacja dotarła do małej osady, leżącej na skrzyżowaniu trasy chalcedońskiej z podtarkackim szlakiem wschód-zachód. Zatrzymali się w karczmie Pod Ślepą Małpą. Na metalowej kracie, zawieszonej nad paleniskiem, skwierczały ociekające tłuszczem kawały niedźwiedziego mięsa. Gwar rozmów raz po raz przerywał głośny śmiech podpitych drwali. Likaryjczycy po skończonej wieczerzy raczyli się piwem. Thovri wpatrywał się ukradkiem w patrona Gimaldiego, jakby ciągle się upewniał, że jego śmierć była tylko snem. Nie uszło to uwagi kupca. Czuł jak rośnie w nim irytacja zachowaniem giermka. Odstawiając kufel posłał mu znienacka długie, gniewne spojrzenie. Zakłopotany chłopak szybko odwrócił wzrok. Obiecał sobie, że więcej tego wieczoru na niego nie popatrzy. Jego uwagę zwróciły dwie szepczące nieopodal osoby. Jedną był karczmarz, a drugą, sądząc po stroju i sześciostrunowej lutni trzymanej w ręce – wędrowny bard.
– Czy mogę zaśpiewać dla gości?
– Tak, tylko coś stosownego – odrzekł karczmarz. Thovri pomyślał, że wieść o śmierci Prokonsula i żałobie w Chalcedonie już tu dotarła.
Bard uderzył w struny. Gwar przycichł. Zręczna ręka wydobywała spokojną, melancholijną melodię – Pieśń Martwego Kochanka. Zaraz też dołączył czysty, mocny głos:
Leżę u twych stóp
Już całkiem bez lęku
Słyszę twój głos, lecz
Nie mogę wydać dźwięku
Mówisz, że mnie potrzebujesz
A potem rzucasz w przepaść
Lecz zaczekaj!
Mówisz, że przepraszasz
Nie tego się spodziewałem
Mówisz, że przepraszasz
Choć stoisz nad moim kurhanem
To już za późno na przeprosiny
Za późno…
Myślałem, że mamy szansę
Jak powietrza Cię potrzebowałem
Jak serce potrzebuje krwi
Tak ja bardzo Cię kochałem
Lecz obawiam się…
Że to już za późno na przeprosiny
Za późno…
Zaiste była to smutna pieśń. Thovri zastanawiał się, czy odtrącony kochanek popełnił samobójstwo, czy ukochana w inny sposób przyczyniła się do jego śmierci. Spojrzał na swego pana, słuchającego w skupieniu, wyglądającego jakby kontemplował każdy dźwięk. Chłopakowi zdawało się, że przez chwilę w jego oku błysnęła łza. Sędzia otworzył szerzej powieki, ukazując dwoje przenikliwych, szafirowych oczu, mieniących się jak dno południowego morza, oprawionych czarnymi łukami brwi. Wysokie czoło odbijające światło pochodni, wraz z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi sprawiało, że gładka, pozbawiona zarostu broda, tonęła w mroku. Siedział schowany za wysokim kołnierzem czarnej koszuli. Z ramion opadał mu równie ciemny płaszcz z kapturem, spięty na piersi złotą zapinką. Gdy pieśń dobiegła końca, rzucił pod nogi barda srebrnego denara. Ten skłonił się nisko, doceniając takową hojność. Marcus wstał, udając się na spoczynek.
[3]Był nie tylko dyplomatą i urzędnikiem, ale też zręcznie władającym mieczem rycerzem, choć jego zgrabne dłonie i długie, szczupłe palce, wskazywałyby bardziej na artystyczną lub pisarską profesję. Nic też nie świadczyło o tym, że ma ponad sześćdziesiąt lat. Dzięki elfickiej krwi, nie wyglądał nawet na trzydzieści.
[4]Thovri wiedział jednak, że przygodami jakie były jego udziałem w młodości, jeszcze zanim zaczął pisać prawo, można by obdzielić kilku podróżników.
3 Duzu
10. Słońce powoli wspinało się po bladym nieboskłonie. Okoliczne topole rzucały długie cienie. Poranek był rześki i dosyć chłodny jak na miesiąc Duzu.
[5]Sędzia siedział na ławce przed karczmą, wystawiając ku słońcu złaknioną ciepła twarz. Ubrany był w długą, brązową kurtkę z kapturem obszytym futrem. Miał też na sobie parę podróżnych spodni w kolorze kory dębu. Na placu krzątali się żołnierze i pomocnicy karczmarza, przygotowując wóz do podróży. Musieli czekać na Gimaldiego, który wczorajszego wieczoru nadużył wina w towarzystwie kupca z Diagdi, zmierzającego na zachodnie wybrzeże. Gdy wszystko było już gotowe, kapitan Gubbaru poszedł delikatnie go popędzić. Thovri przysiadł na ławce obok Sędziego, który z zamkniętymi oczami chłonął promienie poranka.
– Powiedz, co jest nie tak z patronem? – powiedział półgłosem, nie otwierając oczu.
Słowa te zaskoczyły chłopaka. Spojrzał na seniora, ale ten się nie poruszył. Intensywnie zastanawiał się, o co mu chodzi. Czy o to, że Gimaldi się wczoraj upił? Chwile biegły nieubłaganie, a on nadal czuł w głowie pustkę. Jeszcze gorsza była świadomość, że milczy, nie udzielając odpowiedzi.
– Nie do końca rozumiem, co masz na myśli, lordzie – odrzekł wreszcie, czując dziwną ulgę.
– Może źle zadałem pytanie – zaczął z wolna Rollin, nadal nie otwierając oczu. – Cóż takiego intrygowało cię w Gimaldim wczorajszego wieczoru?
Thovri poczuł jak serce mu przyśpiesza, a ciało zalewa fala ciepła. A więc został zdemaskowany, nie tylko przez obiekt jego niegrzecznego wpatrywania się.
– Wczoraj… znaczy się… – giermek czuł, jak pocą mu się dłonie – bo wczoraj…
Sędzia nagle odwrócił się i popatrzył mu prosto w oczy. Thovri zamarł, jak mały chłopiec przyłapany na myszkowaniu w spiżarni.
– Co cię trapi? – powiedział z niemal ojcowskim uczuciem.
Jego ton sprawił, że Thovri poczuł ulgę. W jednej chwili spłynęło na niego uczucie spokoju. Utkwił wzrok w wydeptanej ziemi i powoli wyszeptał:
– Czy czasem… miewasz koszmary? – dokończył, podnosząc wzrok na seniora.
– Koszmary? – Sędzia pomyślał chwilę. Powoli wyprostował się, znów wystawiając twarz do słońca. – Raczej nie. Nauczyłem się przejmować kontrolę nad snami. Czy śnił ci się koszmar? Koszmar z patronem Gimaldim?
Thovri przytaknął.
– Opowiedz mi go.
– Byłem w naszym obozie, ale nie mogłem nikogo znaleźć. Potem usłyszałem głos jakby z karety. Wołał mnie, więc poszedłem. Otworzyłem drzwiczki, a w środku… – głos ugrzązł mu w gardle.
– Był patron Gimaldi? – dokończył Rollin.
– Tak, i on był… – Thovri obejrzał się przez ramię w stronę wejścia karczmy, jakby zaraz miał się w nim pojawić patron – był martwy.
– Hmm, ciekawe – odparł Sędzia i zamilkł.
– Co to może znaczyć?
– Znaczyć? – Dyplomata ożywił się. – Pewnie jakaś wróżka z podgrodzia za kilka miedziaków powiedziałaby ci co to znaczy.
– Mam rozumieć, że sny nic nie znaczą? – zdziwił się giermek.
– Znaczą, ale nie to, co się wielu powszechnie wydaje. Czasami mogą się w nich odbijać nasze głęboko skrywane strachy, ale nie ma w tym nic mistycznego. To tylko projekcje naszego umysłu – przesunął ręką po czole – który z naszych wspomnień, naszych marzeń, naszych obaw i uczuć tworzy obrazy, i złudne doznania.
– A prorocze sny naszych kapłanów, wróżbitów? – Thovriemu trudno było się pogodzić z jego słowami. – A sny Wyroczni?
– Jakby to powiedział amirianita, pogańskie gusła. A Wyrocznia… – Rollin prawie śmiał się, przeczesując dłonią ciemne włosy – a Wyrocznia wypowiada wróżby wdychając opary zioła widzenia i zaręczam ci, że gdybyś sam się tego nawdychał, to też byś miał wizje.
Thovriego z jednej strony uspokoiły wyjaśnienia odnośnie snów, z drugiej jednak nieco zasmuciło takie lekceważenie mocy bogów. Choć wychowywali go amiriańscy mnisi, nie był przekonany do jedynej wiary. Według nich jego rodzice byli poganami skazanymi na potępienie i ta myśl najbardziej mu się nie podobała. Stał na rozdrożu, wierząc zarówno w jedynego amiriańskiego Boga jak i w starych bogów. Czasem złościło go, że nie pojmuje zagmatwanego świata religii.
5 Duzu
11. Brodami przeprawili się przez Vermissę, po czym omijając Kreonię, ruszyli jej południowym brzegiem na wschód, ku lasom Rhynn. Cztery dni po opuszczenia Nuuk, podróżowali już traktem rhynnyjskim na południe. Pod wieczór rozbili obóz na niewielkiej polanie. Zapadał zmierzch. Kapitan ze strażnikami i kupcami raczyli się winem przy ognisku. Jeden z młodych żołdaków, ku uciesze podchmielonych kompanów, śpiewał sprośną, wiejską piosenkę. W pewnym momencie Gimaldi wstał i dosyć trzeźwo oznajmił, że dziękuje za towarzystwo. Nie chciał mieć drugiego pod rząd naznaczonego pragnieniem wody i bólem głowy poranka, więc udał się na spoczynek. W ślad za nim poszli cechowi kupcy. Wkrótce kapitan Gubbaru zarządził ciszę nocną. Jedynymi całkiem trzeźwymi osobami był Sędzia, który w swoim namiocie zajmował się przygotowywaniem korespondencji dyplomatycznej, i młody Fulgred mający tej nocy pełnić straż. Wszelkie odgłosy na dobre ucichły. Z lasu dobiegał tylko szelest liści poruszanych ciepłym wiosennym wiatrem i cykanie świerszczy. Marcus pogrążył się w zamyśleniu. Znów ogarnęło go to samo uczucie, jakie stało się jego udziałem, na chwilę przed śmiercią Prokonsula. Siedział przed biurkiem zrobionym z dwóch drewnianych klocków i naprędce wyciosanej deski. Trzymał niewielki nefrytowy posążek – dar Galio, w drugiej zaś ręce – pióro. Przed nim leżała nie zapisana karta pergaminu. Deja vu zawsze wiązało się z jakimś dziwnym, przytłumionym uczuciem podniecenia. Także z pewną trudną do zrozumienia przez niego samego satysfakcją, bliską mistycznego doznania wyostrzającego zmysły. Zazwyczaj też poprawiało mu humor – chyba, że wkrótce następowały jakieś niewesołe wydarzenia.
Z zamyślenia wyrwał go cichy świst. W pierwszej chwili pomyślał, że to wiatr grający w konarach jakiegoś starego drzewa. Po dłuższej chwili nie był pewien, czy rzeczywiście coś słyszał, czy też dźwięk był tylko wytworem jego umysłu. Raz jeszcze spojrzał na pergamin i gdy już miał przyłożyć do niego pióro, świst powtórzył się. Wkrótce nie miał wątpliwości. Rżenie koni i okrzyki dobiegające z obozowiska upewniły go, że zostali zaatakowani. Do namiotu wpadł Thovri.
– Zdrada, panie! Zostaliśmy… – głos nagle się urwał, gdy strzała ugodziła go w szyję.
Chłopak upadł u wejścia. W słabym świetle lampy oliwnej widać było, jak jego ciałem wstrząsają przedśmiertne drgawki, powietrze rzęzi w uszkodzonej krtani, a na ziemi rozlewa się ciemna plama krwi. Z zewnątrz dobiegał przeraźliwy krzyk mordowanych kupców. Sędzia dobył miecza.
[6]W obozowisku zastał chaotyczną walkę. Nagle wybudzeni strażnicy, usiłowali odpierać ataki zamaskowanych bandytów. Nieopodal leżał Fulgred ze strzałą w piersi. Pod wielkim dębem ciało kolejnego strażnika z ciętą raną od lewego ramienia aż po prawy bok. Po drugiej stronie obozu, pod namiotem Gimaldiego, Savidis i Gnadis próbowali bronić się długimi sztyletami. Z lasu dobiegał cichnący odgłos spłoszonych koni. Jedynie Selena rzucała słaby blask na te nierówne zmagania.
Sędzia, dzięki zdolności infrawizji odziedziczonej po elfickich przodkach, widział w ciemności ciepło każdego przeciwnika. Pierwszym ciosem wyprowadzonym z góry uderzył w głowę bandytę odwróconego do niego tyłem. Cięcie tuż pod uchem niemalże odseparowało czerep od reszty ciała. Uratowało to kapitana Gubbaru, który leżał na ziemi i miał właśnie zostać przez niego dobity. Z tego uderzenia płynnie wyprowadził kolejne cięcie, uderzając w gardło topornika nacierającego z prawej. Krew trysnęła, srebrząc się w świetle księżyca, po czym uniesiony topór go przeważył. Nim jego ciało dotknęło wilgotnej darni, Sędzia zatopił miecz w brzuchu bandyty nadciągającego z lewej. Na krótką chwilę w tej części pola bitwy zapanował spokój. Rollin pomógł kapitanowi wstać. Dołączyło do nich dwóch strażników, którzy nieopodal uporali się ze swoimi przeciwnikami. Stanęli do siebie plecami, przygotowując się do odparcia kolejnej fali atakujących. Zewsząd nadciągali ubrani na czarno, zamaskowani bandyci, dzierżący miecze i topory.
Przez chwilę wydawało się, że szala zwycięstwa przechyli się na ich stronę, jednak napastników było zbyt wielu. Szyk załamał się, gdy kapitan otrzymał cios toporem w głowę. Odgłos trzaskających kości czaszki zmieszał się ze szczękiem żelaza.
[1]Rollin zabrał go trzy lata temu z jedynego amiriańskiego klasztoru w Likarii, prowadzącego ochronkę dla sierot, gdzie trafił jako niemowlę, gdy cała jego rodzina wywodząca się z drobnej, prowincjonalnej szlachty, zmarła podczas zarazy.
[2]Międzyrzecze wyglądem przypominało kwadrat, ograniczony trzema rzekami – Vermissą od południa, Estrą od wchodu, Eserkaną od zachodu – a od północy łańcuchem Tarkatów Południowych. Niewielu tu było stałych mieszkańców. Tylko gdzieniegdzie porozrzucane kolonie drwali, wcinały się w zielone ciało Międzyrzecza. Terytorium to było formalnym współwładztwem Chalcedonu Zatarkackiego i Księstwa Diagdi, lecz naprawdę nie kontrolowała go żadna władza państwowa, choć wiele krain i kompanii handlowych miało tu przedstawicieli. Drewno stąd tańsze było na zachodzie, gdzie transportowano je potężną Vermissą aż do nadmorskiego portu Essen.
[3]Sędzia był nieco wyższy i szczuplejszy niż przeciętny mężczyzna, co zawdzięczał domieszce elfickiej krwi płynącej w jego żyłach. Był synem elfickiego rycerza, Eryka Rollina i szlachcianki ludzkiej rasy, Leticii D’aragon.
[4]Elfy, jak powszechnie wiadomo, mogą żyć nawet o połowę dłużej od ludzi, długo zachowując młody wygląd.
[5]Duzu – szósty miesiąc kalendarza taugijskiego odpowiadający mniej więcej miesiącowi czerwiec w kalendarzu słowiańskim.
[6]Zielony Smok – długi elficki miecz Sędziego wykonany z zielonkawego metalu, wytopionego ze skały meteorytowej. W głowicy tkwi wielki szmaragd. Smukły trzon rękojeści zdobią elfickie runy, motywy roślinne i sentencje zapisane alfabetem taugijskim. Jelec stanowią dwa anielskie skrzydła skierowane lotkami w stronę głowni i czymś na kształt ozdobnych pazurów w stronę ostrza.