16-11-2018, 19:52
Rozdział II
Lewocza - pierwsza dekada szesnastego wieku
Ivo z Lewoczy
Z Lewoczy wyszedł o świcie. Opuszczał ją z ciężkim sercem. Nadzieja, że pozwolą Maricy czekać na jego powrót, była prawie żadna. Nie zdąży dojść nawet pod Krywań, a z pewnością zmuszą ją do poślubienia tego bogatego, butnego i pewnego siebie Juraja, który na dodatek, czym chełpił się przed wszystkimi, a w szczególności przed ojcem Maricy, pracował razem z mistrzem Pawłem przy ołtarzach w kościele św. Jakuba.
Kiedy po tysiąc pięćsetnym roku mistrz Paweł przybył do Lewoczy, Ivo był siedmioletnim podrostkiem, czekającym z nadzieją, że w końcu zostanie zauważony i zasłuży na to, by móc terminować u wielkiego artysty - mistrza nad mistrzami - z którego zaczynało być dumne całe miasto.
***
Mniej więcej w tym samym czasie, bo od roku tysiąc pięćset pierwszego w dalekiej Florencji Michał Anioł Buonarroti zmagał się z ogromnym blokiem marmuru karraryjskiego (cierpliwie czekającego już od ponad trzydziestu lat, na pojawienie się prawdziwego mistrza), wydobywając z niego postać Dawida, jedną z najpiękniejszych renesansowych rzeźb. Pierwotnie przeznaczona była do ozdobienia kopuły florenckiej katedry Matki Boskiej Kwietnej - cattedrale di Santa Maria del Fiore, jednak po jej ukończeniu, władze miasta orzekły, że tę piękną rzeźbę należy wyeksponować w takim miejscu, aby wszyscy z bliska mogli ją podziwiać.
***
Mistrz Paweł był już znanym rzeźbiarzem; przecież piękny ołtarz w kaplicy św. Barbary w kościele Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w niedalekiej Bańskiej Bystrzycy był jego dziełem. W Lewoczy zamieszkał w piętrowej kamieniczce przy Rynku wraz ze swoją świeżo poślubioną małżonką Małgorzatą Messinsloher–Polirer, córką wójta. Otworzył tam warsztat rzeźbiarski, gdzie Ivo pełnił rolę chłopca na posyłki - zawsze pod ręką - bowiem jego mama, po tragicznej śmierci rodziców, została przygarnięta wraz z nim do domu wójta. Była wszak daleką krewną wójtowej żony. Więzi rodzinne, miłosierdzie, a także opinia sąsiadów, skłoniła ich do opieki nad sierotami. Katarzyna, jego mama, była niewiele starsza od ich córki Małgorzaty, więc te dwie młode dziewczyny, pomimo - że jedna z nich została już matką - szybko znalazły wspólny język. Po zamążpójściu Małgorzaty, przenieśli się do nowego domu wójtówny, teraz już szacownej małżonki mistrza Pawła. Ivo początkowo bał się tego niskiego, poważnego, zbyt rzadko uśmiechającego się mężczyzny. Małomównego, skupionego na swojej pracy, krytycznie oglądającego rzeźbiarskie dzieła uczniów, jednak w towarzystwie swojej ślicznej, mądrej żony wewnętrznie rozświetlonego. Jego mama Katarzyna - która nigdy nie otrząsnęła się po przedwczesnej śmierci swojego ukochanego Polaka i okrutnego, niespodziewanego zabójstwa obojga rodziców - gasła powoli, niewiele rozumiejąc z tego, co działo się wokół niej.
Dobrze zapamiętał tamto tragiczne, tak brzemienne w skutkach zdarzenie. Spał u boku matki, kiedy obudził go hałas. Do izby wtargnęło kilka osób. Obudzony, leżał cichutko, właściwie nie rozumiejąc słów, kierowanych do jego mamy:
- Katarzyno, bądź dzielna, w drodze do Kieżmarku napadnięto na wóz twojego ojca. Rodzice, niech spoczywają w wiecznym spokoju, nie żyją.
Było tak cicho, że usłyszał bzyczenie natrętnego komara, który kilka godzin wcześniej nie pozwalał mu zasnąć, a mama bezskutecznie próbowała go zabić lub odgonić. Nie był tego pewien, patrząc na jej chaotyczne, niezdecydowane ruchy. Komar usiadł na jego policzku i boleśnie wbił się w skórę. Wrzasnął - i ten krzyk przecinający narastającą, groźną ciszę - wyzwolił również krzyk mamy. Nareszcie złapała oddech, na jej twarzy, prawie już przeźroczystej, pojawiły się purpurowe plamy. Krzyczała, tak długo krzyczała, a on nie miał odwagi przytulić się do niej, chociaż tak bardzo tego pragnął. Wujek wziął go na ręce i wyniósł do sąsiedniej izby. Wtedy jeszcze nie wiedział, że ich spokojne, dostanie życie tak gwałtownie się zmieni.
Katarzyna była jedynym, długo wyczekiwanym dzieckiem lewoczańskiego medyka, mistrza Szymona, osoby powszechnie szanowanej i potrzebnej w mieście, gdzie zbiegały się drogi, nie tylko z całego Spiszu, ale i Węgier, Czech oraz Polski. Na okolicznych szlakach, szczególnie tym wiodącym do Kieżmarku, a nawet na samej Via Magna, często zdarzały się rozboje. Chociaż minęło już ponad pół wieku od utopienia we krwi ruchu husyckiego*[1], tu i tam wybuchały niepokoje. Ludzie, dzieleni religijnymi sporami, stawali się agresywni, siłą udowadniający swoje racje i przekonania. Pokojowi nie sprzyjał także konflikt z pobliskim Kieżmarkiem o prawo składu, trwający już od tak dawna, że najstarsi nie pamiętali, kiedy się zaczął. Rozbój na drogach kwitł w najlepsze, a chrześcijanin podnosił rękę na chrześcijanina. Lewocza, bardzo dawno temu, bo już w roku tysiąc trzysta siedemnastym stała się wolnym miastem królewskim, a cztery lata później uzyskała cenne prawo składu. Zagraniczni kupcy, podróżujący z południa na północ, czy też w odwrotnym kierunku, mieli obowiązek zatrzymywać się w mieście i aż przez piętnaście dni oferować swoje towary. Natomiast lewoccy kupcy zostali zwolnieni z płacenia cła. Stało się to znakomitym zaczynem bujnego rozwoju miasta. A kiedy jeszcze Lewocza weszła w związek pięciu słowackich miast królewskich, nastał czas prawdziwej prosperity.
Ale o tym wszystkim Ivo dowiedział się znacznie później od małżonki mistrza Pawła, niewiasty mądrej i uczonej. Małgorzata nigdy nie przepadała za domowymi czynnościami. Oczywiście, była do nich wdrażana, bo taki przecież jest los białogłowy, ustanowiony od zawsze i na zawsze. Sprzeciwianie się temu naturalnemu porządkowi natury było co najmniej dziwactwem, a często również sprowadzało na taką niewiastę tylko same nieszczęścia. Wójtówna jednak chroniona była przez swego - bezgranicznie ją miłującego - ojca. Przy okazji nauczania starszych braci, przyswoiła sobie sztukę czytania i pisania, także po łacinie, co już w odniesieniu do niewiasty było czystym wymysłem. Dzięki Bogu, że tak znakomity człowiek, jak mistrz Paweł, zwrócił na nią uwagę i wziął za małżonkę, pomimo tych oczywistych wad – niepotrzebnego wyedukowania, jakby była zdolnym chłopcem przeznaczonym do stanu duchownego. Przynajmniej skończyło się zgorszenie – z ulgą wzdychała teściowa wójta, rozmawiając z sąsiadkami. I jeszcze ta łaskawość w stosunku do Katarzyny, wprawdzie córki szanowanego mistrza Szymona, ale przecież zhańbionej matki nieślubnego dziecka z tym polskim przybłędą. I nikt już nie pamiętał, że małżeństwo nie zostało dopełnione przed ołtarzem tylko z powodu jego śmierci. A już się wydawało, że obrażenia poniesione przy upadku ze spłoszonego konia, zostały na dobre wyleczone. Wprawdzie Katarzyna, tak troskliwie i czule pielęgnująca rannego, zakochała się w tym przystojnym Polaku, jednak nie miała prawa aż tak się zapomnieć! Co innego rozmowy - nie, to za dużo powiedziane - raczej monologi, tego błękitnookiego, leżącego w łożu młodzieńca, nawet na tak „niebezpieczne” tematy, jak retoryka, poetyka, astrologia (w ogóle ich nie rozumiała, ale brzmiały, jak najpiękniejsza melodia oraz najtkliwsze wyznania miłosne), a zupełnie co innego dzielenie z nim tego łoża. Wszyscy byli winni: ojciec, bo zajęty leczeniem innych nie dopilnował jej; matka, która większość dnia spędzała w kościele, lub pochylona nad haftem, już widziała, jak pięknie - na ołtarzu głównym - będzie wyglądał haftowany przez nią obrus; ten młody Polak, bo nie powinien, tym bardziej w swoim stanie, uwodzić tak młodej, nieświadomej dziewczyny i w końcu - ona sama, bo gdzie podziały się surowe nauki matki?
W rzednącym z wolna mroku, podniósłszy w górę oczy, Ivo skoncentrował swój wzrok na pięknym fresku znajdującym się nad łukowato sklepionym wejściem do kaplicy św. Jerzego – Ecce Homo – taki bolesny, surowy i szlachetny w swej prostocie. „Oto człowiek”*[2]. On też kiedyś wszystkim pokaże - oto ja. Zobaczcie kim naprawdę jestem! Taka butna i obrazoburcza myśl przemknęła mu przez głowę, że aż się przestraszył. Szybko, pochyliwszy się nisko, wykonał znak krzyża.
Ciotka Małgorzata miała rację, karcąc go za jego butę. - Oj Ivo, Ivo, tylko z tobą kłopot, po co ci wiedzieć tyle rzeczy, bądź bardziej posłuszny i przydatny, zostaw tę księgę, nie wolno jej ruszać, jest zbyt cenna, mistrz Paweł będzie się gniewał – rugała go dobrotliwie. Jakie to szczęście, że zdołał zabrać ze sobą jedyną ważną rzecz, na której mu naprawdę zależało. Złoty pierścionek*[3], pamiątka po mamie. Niepozorna, cieniutka obrączka zwieńczona była, nie - jak w innych - oczkiem, ale misternie wykonaną klamerką, zdobioną niebieską emalią. Na szczęście miał go przy sobie, zawieszony na rzemyku i schowany pod koszulą. Starał się nie tracić nadziei, że przyjdzie taki czas, kiedy włoży go na palec ukochanej. A ta niepozorna, finezyjna klamerka zamknie za nimi drzwi oraz ludzkie języki i odgrodzi od tych wszystkich mu niechętnych, za plecami nazywających go bękartem oraz synem polskiego przybłędy.
W ciemności, stojąc przed północną fasadą kościoła, naprzeciw starej kaplicy św. Jerzego, zastanawiał się gdzie i dokąd powinien powędrować. Kusiła go swymi bogactwami „złota” Praga, pomyślał też o Budzie, gdzie niegdyś osiadł Marcin Bylica*[4], uczony z - położonego po drugiej stronie gór - Krakowa. Znakomity profesor matematyki i astronomii krakowskiej wszechnicy został zaproszony na dwór króla Macieja Korwina. To przecież dzięki zbiegowi okoliczności, on Ivo, przyszedł na świat w Lewoczy. Ojciec, którego niestety nigdy nie poznał, wraz z niewielką grupką podróżnych, powracał do Krakowa, po ukończeniu nauk – zwieńczonych dyplomem bakałarza - na założonej kilkanaście lat wcześniej akademii w Bratysławie, zwanej Universitas Istropolitana*[5]. Jego mistrz, daleki krewny, a biegiem lat także najlepszy przyjaciel - Marcin Bylica z Olkusza (z którym jako młody chłopiec, oddany pod opiekę, wyjechał z rodzinnego Krakowa) - zmarł w tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym trzecim roku. Ponadto, po krótkim okresie świetności, uczelnia bratysławska traciła na znaczeniu, aż w końcu, niedługo po śmierci jej założyciela Macieja Korwina, została zamknięta. Więc nic już go nie zatrzymywało, ani w Budzie, ani w Wiedniu, ani w Bratysławie i postanowił powrócić do rodzinnego miasta.
Ivo przypominał sobie, jak mama mówiła, iż jego ojciec, jako małe pacholę już kiedyś był w Lewoczy, i że to miasto - tak twierdził - przyciągało go z jakąś magiczną siłą. W końcu to tu znalazł miłość i to tu spotkała go śmierć.
Los, fatum, tak to już jest na tym świecie – nie unikniemy swojego przeznaczenia, jakie każdy z nas ma tam zapisane - Ivo wzniósłszy do nieba oczy, westchnął z rezygnacją.
Podróżni, udający się do Krakowa, wraz z ojcem Iva, zatrzymali się w Lewoczy, którą dwadzieścia lat wcześniej, anno domini tysiąc czterysta siedemdziesiąt cztery odwiedził Maciej Korwin, król Czech i Węgier, młodszy syn Jana Hunyadiego*[6], zwanego przez Turków „Przeklętym Jankiem”. Przydomek Korwin, jak tłumaczył mu mistrz Paweł, pochodził od jego herbu „Kruk” - po łacinie corvus. Wizyta takiej znakomitości była dla lewoczan tak wielkim honorem, że postanowili upamiętnić to wydarzenie. Do południowej ściany starego kościoła św. Jakuba dobudowano przedsionek wraz ze znajdującą się nad nią kaplicą, nazwaną Oratorium Korwinowskie. A jego ojciec, wybiegając myślą do rodzinnego Krakowa, snując piękne marzenia, że znajdzie pracę oraz utrzymanie na tym sławnym uniwersytecie (gdzie niegdyś wykładał jego mistrz Marcin Bylica, oraz gdzie, zapisane w testamencie, trafiły najcenniejsze przyrządy*[7] z pracowni astronomiczno - astrologicznej), stracił czujność i nie utrzymał spłoszonego konia, który nagle wierzgnąwszy poniósł oraz gwałtownie wysadził go z siodła. Noga utkwiła w strzemieniu, a głowa boleśnie uderzała o przydrożne kamienie. Tak się poranił, że musiał pozostać w Lewoczy, pod opieką miejscowego medyka, jego dziadka, mistrza Szymona. Ponad rok później młody Polak już nie żył, a na świat przyszedł on - Ivo „Pogrobowiec”’.
Były jeszcze piękne, wyniosłe niemieckie miasta; Bamberg, Norymberga, Kolonia, o których tyle słyszał od samego mistrza Pawła. Opowiedział mu też o Krakowie i pracującym tam mistrzu Wicie Stwoszu. Wspomniał także, że usłyszawszy o osiadłym w tym mieście rzeźbiarzu, jak i jego niezwykłym talencie, zapragnął go poznać. Wit Stwosz właśnie rzeźbił dla krakowskiego kościoła Najświętszej Marii Panny wielki ołtarz główny. Widział jak ten poważny, małomówny człowiek pracuje. Bierze do ręki lipowy kloc i po jego oczach można poznać, że dokładnie wie, co on kryje. Przenikliwe oczy mistrza Wita z jednakową uwagą oraz skupieniem zdawały się prześwietlać ludzi i przygotowane do rzeźbienia pnie ściętych drzew. Widział mistrza tak znakomitego, że jakakolwiek figura, która wyszła spod jego ręki, wydawała się żywa, a nawet posiadająca duszę. Może rzeczywiście tak było?
Południe, zachód, północ, gdzie skierować swe kroki, gdzie szukać szczęścia - nie, szczęścia nie - ono zostaje tu, gdzie zamknięta w alkowie płacze Marica, ale lepszego losu, a przede wszystkim możliwości wzbogacenia się, by móc tu wrócić, jako szanowany, zamożny człowiek i odzyskać swoją delikatną, kruchą i bezbronną ukochaną. Albo się zemścić. To też będzie sprawiedliwe.
Bolało go, że tak nagle musi opuścić mistrza Pawła. Nie mógł, niestety, ani się go poradzić, ani się pożegnać. Dlatego stał tu, niezdecydowany, przed kościołem św. Jakuba. Kościołem, którego piękne wnętrze, a przede wszystkim ołtarz główny, dzięki talentowi, wyobraźni i pracy mistrza nie miało sobie równych, a Lewocza stawała się sławna i bogata. Niestety, ołtarz nie był jeszcze ukończony. Wiedział jednak dobrze, jak będzie ostatecznie wyglądał, bowiem mistrz Paweł nieraz opowiadał o swojej wizji. Chciał, by był największy, najszerszy, najpiękniejszy, by żadna inna świątynia nie posiadała takiego skarbu. Modlitwy wiernych miały wznosić się do nieba, wędrując po wysmukłych rzeźbach. Ostatniej Wieczerzy w predelli, następnie po wspaniałych figurach w części głównej - Matki Boskiej z Dzieciątkiem na półksiężycu, mającej po bokach postaci św. Jakuba Starszego i św. Jana Ewangelisty. Wielkie, ruchome skrzydła boczne wyobrażały sceny z żywotów apostolskich: rozesłanie apostołów, ścięcie św. Jakuba Starszego, św. Jana na wyspie Patmos oraz męczeństwo św. Jana. Od małżonki mistrza Pawła dowiedział się, że Jakub Starszy Apostoł został ścięty na rozkaz Heroda Agrypy I w czterdziestym czwartym roku naszej ery, a wyspa Patmos leży gdzieś daleko na jakimś morzu, zwanym - tak mówiła Małgorzata - Egejskim. I jeszcze to, że znana jest z Ewangelii wg św. Jana. Podobno znajdująca się tam grota była miejscem objawienia, więc nazwano ją Grotą Apokalipsy. Z żalem uzmysłowił sobie, że już nigdy więcej nie usłyszy od niej takich ciekawych historii. Jaka szkoda, że tak rzadko miał odwagę prosić ją o te opowieści.
Bolało go, że tak nagle musi opuścić mistrza Pawła. Nie mógł, niestety, ani się go poradzić, ani się pożegnać. Dlatego stał tu, niezdecydowany, przed kościołem św. Jakuba. Kościołem, którego piękne wnętrze, a przede wszystkim ołtarz główny, dzięki talentowi, wyobraźni i pracy mistrza nie miało sobie równych, a Lewocza stawała się sławna i bogata. Niestety, ołtarz nie był jeszcze ukończony. Wiedział jednak dobrze, jak będzie ostatecznie wyglądał, bowiem mistrz Paweł nieraz opowiadał o swojej wizji. Chciał, by był największy, najszerszy, najpiękniejszy, by żadna inna świątynia nie posiadała takiego skarbu. Modlitwy wiernych miały wznosić się do nieba, wędrując po wysmukłych rzeźbach. Ostatniej Wieczerzy w predelli, następnie po wspaniałych figurach w części głównej - Matki Boskiej z Dzieciątkiem na półksiężycu, mającej po bokach postaci św. Jakuba Starszego i św. Jana Ewangelisty. Wielkie, ruchome skrzydła boczne wyobrażały sceny z żywotów apostolskich: rozesłanie apostołów, ścięcie św. Jakuba Starszego, św. Jana na wyspie Patmos oraz męczeństwo św. Jana. Od małżonki mistrza Pawła dowiedział się, że Jakub Starszy Apostoł został ścięty na rozkaz Heroda Agrypy I w czterdziestym czwartym roku naszej ery, a wyspa Patmos leży gdzieś daleko na jakimś morzu, zwanym - tak mówiła Małgorzata - Egejskim. I jeszcze to, że znana jest z Ewangelii wg św. Jana. Podobno znajdująca się tam grota była miejscem objawienia, więc nazwano ją Grotą Apokalipsy. Z żalem uzmysłowił sobie, że już nigdy więcej nie usłyszy od niej takich ciekawych historii. Jaka szkoda, że tak rzadko miał odwagę prosić ją o te opowieści.
Wizja powstającego ołtarza była piękna i Ivo był pewien, że mistrz Paweł nada jej realny kształt*[8]. Przez usta przemknął mu cień uśmiechu. Chociaż nie będzie świadkiem urzeczywistniania marzenia, to i tak zostawił swój drobny ślad. Pewno nikt o tym nie będzie pamiętał, ale to nic. On przecież wie, że kielich w ręce św. Jana to jego dzieło. A także niewielkie berło w dłoni samej Najświętszej Panienki i jabłko trzymane przez maleńkiego Jezusa.
Niezwykle trudno rozstawać się z tym miastem, nie tylko z powodu Maricy!
Pójdzie szlakiem Via Magna. Tak chyba będzie najbezpieczniej. Ta droga handlowa, znana już od stuleci, wiodąca znad Cisy na Węgrzech, przez Spisz, aż do Krakowa, może zapewnić mu anonimowość. Miał nadzieję, że potrafi wtopić się w tłum podróżnych, chętnie i często korzystających z tego szlaku. Jutro początek dorocznego jarmarku na św. Jakuba Starszego, patrona wszystkich pielgrzymów, ale również robotników oraz wojskowych. To może dobra wróżba oraz właściwa wskazówka – Ivo myśląc tak, zaklinał rzeczywistość, która malowała się w ponurych barwach. Z całego Spiszu, zewsząd, ściągną tłumy handlarzy, rolników, rzemieślników, a wśród nich również kuglarzy i wędrownych aktorów. Łatwo będzie można wtopić się w tłum i opuścić miasto, najlepiej przez Polską Bramę. Musi się pośpieszyć, bowiem na wschodzie już różowiło się niebo.
Ivo westchnął głęboko, jakby ostatni raz chciał posmakować powietrza rodzinnego miasta, obejrzał się za siebie i z utrwalonym pod powiekami obrazem niebezpiecznego mroku, kryjącego się w arkadach - dostojnie rozsiadłego na lewoczańskim rynku - ratusza, ruszył w... nieznane.
------------------
*[1] Wojny husyckie, trwające kilkadziesiąt lat, od roku 1419, zapoczątkowane zostały zabójstwem Jana Husa (1370 - 1415), duchownego, filozofa, reformatora Kościoła. O jego śmierć oskarżono Zygmunta Luksemburczyka, który po Wacławie IV odziedziczył tron czeski.
*[2] Ecce Homo - częsty motyw w sztuce chrześcijańskiej, przedstawiający ubiczowanego Chrystusa w koronie cierniowej. Słowa te miał wypowiedzieć Poncjusz Piłat, wskazując na Jezusa (ewangelia wg sw. Jana 19,5).
*[3] Dokładnie tak wyglądający pierścionek znaleziono w Ogrodzie Profesorskim - położonym pomiędzy najstarszymi budynkami Uniwersytetu Jagiellońskiego: Collegium Maius, Collegium Minus oraz Collegium Witkowskiego - początkiem drugiego dziesięciolecia XXI wieku, kiedy to prowadzono tam prace archeologiczne.
*[4] Marcin Bylica z Olkusza (1433 - 1493), syn olkuskiego mieszczanina - rurmistrza - dozorcy wodociągów. W 1452 r. został wpisany w poczet studentów krakowskiej Wszechnicy, gdzie cztery lata później uzyskał stopień bakałarza. Dużo podróżował. Wyjeżdżał na Węgry, oraz do Włoch - Padwy, Bolonii i Rzymu. Tam spotkał i zaprzyjaźnił się z Regiomontanusem (Johanesem Mullerem), niemieckim matematykiem, astronomem i astrologiem. Połączyła ich wspólna "astronomiczna" pasja, która zaowocowała opracowaniem tablic astronomicznych oraz rozprawy pt. "Disputationes Inter Viennensem et Cracoviensem super Cremonensia in planetarum theoriae deliramenta" (Dialog pomiędzy Wiedeńczykiem a Krakowianinem o bredzeniach Cremończyka na temat teorii planetarnych). Była to ostra krytyka przestarzałych podręczników do nauki astronomii. Byłica należy także do grona najhojniejszych darczyńców rodzinnej Alma Mater.
*[5] W 1467 r. król węgierski Maciej Korwin (1443 - 1490) założył w Bratysławie (która w ciągu swojej historii posiadała wiele nazw, m.in. Pozsony i Istropolis) wyższą uczelnię - Akademię Istropolitane. W staraniach o jej powstanie brał także udział Marcin Bylica, będący wówczas nadwornym astrologiem i medykiem króla Korwina.
*[6] Jan Hunyadi (ok. 1387 - 1456), wojewoda siedmiogrodzki, pogromca Turków pod Belgradem, gubernator i regent Węgier, miał dwóch synów: Władysława i Macieja Korwina. Zostali skazani na śmierć przez króla Czech Władysława II Pogrobowca. Wyrok wykonano na starszym Władysławie, Macieja uwieziono w Pradze.
*[7] Marcin Bylica zapisał uczelni krakowskiej swoje najcenniejsze przyrządy astronomiczne, tzw. "Instumentarium Bylicy" - wyjątkowej urody komplet trzech mosiężnych, średniowiecznych, unikatowych przyrządów astronomicznych, wykonanych przez Hansa Dorna w Budzie. Podziwiać je można w Pokoju Kopernika w Muzeum UJ Collegium Maius. W jego skład wchodzą: globus nieba wraz z astrolabium i zegarem słonecznym z roku 1480, na jego powierzchni wygrawerowano mapę konstelacji wg. Ptolemeusza; torquetum z 1487 r. instrument matematyczny, jeden z najstarszych zachowanych tego typu przyrządów, oraz astrolabium z roku 1484, największy, finezyjnie zdobiony obiekt tego typu. W czasach nauki Mikołaja Kopernika instrumenty te używane były do celów dydaktycznych. Zapewne i on miał okazję obejrzeć tak znakomity dar.
*[8] Późnogotycki, skrzydłowy ołtarz główny w kościele św. Jakuba w Lewoczy jest największym drewnianym ołtarzem na świecie. Licząc od posadzki w prezbiterium, aż po najwyższy punkt, mierzy 18 metrów i 62 centymetry. Szeroki jest na 6 metrów i 27 centymetrów. Środkowe figury mają wymiary: Madonna z Dzieciątkiem - 2 metry i 47 centymetrów, św. Jakub Starszy - 2 metry i 32 centymetry, a św. Jan Ewangelista - 2 metry i 30 centymetrów. Mistrz Paweł prace nad ołtarzem ukończył w 1517 roku.