Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Wyjęty spod prawa
#1
Wszyscy mówią, że jest całkiem niezłe. Ja dałbym sobie 7-. Oceniajcie

Prolog

Loren stał z łukiem w lewej ręce i strzałą w prawej. Czekał na karawanę kupiecką, która miała tu przejeżdżać. Długi, jednoręczny miecz wisiał mu w pochwie u pasa. Trójka jego towarzyszy stała w krzakach przy drodze. Ich główną bronią były łuki – zwykle dzięki nim zabijali ochronę, a niedobitki ginęły sieczone bezlitosnymi ostrzami mieczy bandytów. Z kupcami szło już łatwo. Łupy sprzedawali zwykle swojemu paserowi, który sprzedawał je w sąsiednim kraju – Haserii.
Loren rozejrzał się jeszcze raz. Widział swoich kamratów, ale tylko dlatego, że wiedział, gdzie ich szukać. Brązowe stroje kamuflowały ich z leśnym otoczeniem. Sprawdził jeszcze raz kołczan i palcem, bez patrzenia, przeliczył strzały. Było ich pięć. Wystarczy.
-Nadchodzą! – z góry dobiegł donośny głos. Był to Savin, który za swoje miejsce w czasie tego napadu obrał drzewo o grubych gałęziach. W ręku trzymał kuszę. Według niego była to bardzo dobra broń pierwszego uderzenia. Loren potwierdzał tę opinię, ale wolał łuk, gdyż kuszę za długo się przeładowywało.


Trzy strzały i jeden bełt zaśpiewały w powietrzu. Dwie trafiły prosto w deski wozu, bełt w ciągnącego go konia, a ostatnia woźnicę. Przerażony drugi zwierzak natychmiast ruszył do przodu, ale zatrzymał się, a także jego serce, gdy grot bełtu wbił mu się w kark.
- Niesamowicie celne cholerstwo – wyszeptał sam do siebie Savin i skoczył na miękką ściółkę leśną. Przypiął kuszę do pasa i dobył miecza. Kątem oka obserwował, jak Loren mierzy do ochroniarza karawany. Lewą, wolną ręką docisnął rzemienie trzymające naramienniki.
Gdy grot wbił się w szyję jednego ze zdezorientowanych żołnierzy i trysnęła krew, z krzaków wypadli członkowie bandy. W dłoniach trzymali miecze. Siedmiu żołnierzy rzuciło się ku napastnikom. Trzech na dwóch po jednej stronie, czterech na dwóch po drugiej. Ale nie była to pierwsza taka walka Lorena, Savina, Kafasta i Givesa.


Wypucowana kolczuga ochroniarza natychmiast pokryła się krwią, gdy kubrak pod nią zalał się posoką z przebitej klatki piersiowej. Kafast obrócił się lekko w prawo, by po chwili uniknąć ciosu dwuręcznym mieczem. Nawet nie próbował ataku. Następne uderzenie rozwaliło bandycie szyję.
- Kafast, nie! – Gives kątem oka widzący krew tryskającą z szyi przyjaciela obrócił się. Cofnął się do tyłu, w krzaki, przytrzymał drzewa lewą ręką. Trzech żołnierzy uniosło broń przed twarz, by szybko móc sparować cios. Gives z zimną krwią czekał na pierwszy cios przeciwników. Ten z wielkim mieczem zaatakował pierwszy. Bandyta szybko zaatakował w niechronioną szyję. Ale temu ciosowi niepisane było dotrzeć do celu. Właściciel miecza dostał kopniaka w kolano, co wytrąciłp go z rytmu. Zdążył krzyknąć tylko:
- Chłopaki, to zasadzka! To była fałszywa informacja! – Skonał trafiony mieczem w skroń.


Rozdział I – ?egnajcie, przyjaciele.

Loren wyszedł z kryjówki bandy, przypinając płaszcz z kapturem. Miał on szary kolor. W torbie miał trochę pieniędzy, które mogłyby mu się przydać w przyszłości. Zapakował tam także trochę jedzenia i takie przedmioty jak brzytwa czy krzesiwo. Obrócił się ku jaskini, która służyła jemu i jego kamratom za kryjówkę.

-Będę zawsze o was pamiętał – wyszeptał sam do siebie i szybko pobiegł prosto. Gdy tak jego nogi odbijały się od podłoża, a on posuwał się coraz dalej, ogarnęła go fala wspomnień. Z rozrzewnieniem wspomniał, jak piątka bandytów znalazła go ledwo żywego w lesie, gdy uciekał ze spalonej osady. Te kilka chat było ofiarami wojny pomiędzy Fyrulem i Haserią. Loren nigdy nie miał żadnego kontaktu z innymi mieszkańcami wioski. Także z rodzicami, gdyż… zostali zabici przez napastników. Miał wtedy szesnaście lat. Teraz miał ich dwadzieścia dwa.

Potem przypomniał sobie śmierć herszta, gdy zaatakowali karawanę chronioną przez dwóch zamaskowanych rycerzy. Uciekali w popłochu. Potem odbili ciało przywódcy i sprawili mu godną wojownika mogiłę. Podobnie było teraz – tylko teraz nie przeżył nikt oprócz niego. Pierwszy znany Lorenowi herszt zawsze starał się zabić jak najmniej ludzi. Miał na imię Jefis.

Następna strata spotkała ich niespodziewanie. Gdy byli w górach, w okolicach przełęczy prowadzącej do Haserii, zaatakowali ich… wieśniacy. Gren, bo tak miał na imię poległy wówczas człowiek, dostał widłami pod żebra. Zmarł po dwóch godzinach.

A teraz nie przeżył nikt. Oprócz niego. Był samotny i wyjęty spod prawa. Nie wiedział, u kogo szukać wsparcia, nikt nie mógł mu udzielić rady. Wiedział, że nie będzie samotnie prowadził rozbojów. Bez bandy, nie było tej radości płynącej z planowania, wspólnej walki. I, nikt nie mógł osłaniać jego tyłów.

Zatopiony w myślach dotarł do drogi i miejsca napadu. Zauważył, że żołnierzom nie chciało się nawet uprzątnąć ciał jego towarzyszy. Dawnych towarzyszy. Zdarli jednak wszystkie metalowe elementy, które po przetopieniu mogłyby służyć armii. Broni także nie było. Jako że feralny napad miał miejsce trzy godziny temu, krew poległych już ściemniała, a także wsiąkła w ziemię.

-?egnajcie, przyjaciele. – zasalutował i stanął w milczeniu. W oczach stanęły mu łzy. Więzy przyjaźni z bandytami pielęgnowane przez sześć lat okazały się silne – ledwo powstrzymywał płacz. Ale gdyby zaczął, długo by się nie opanował. W końcu postanowił ruszyć i wyrzucić z głowy smutne myśli. Jeszcze raz spojrzał do tyłu, by zobaczyć zmasakrowaną twarz Givesa, Kafasta leżącego z głęboką raną na szyi, i Savina z odciętą głową i ciałem przybitym do drzewa kilkoma strzałami z kołczanów jego towarzyszy. Mieli po trzydzieści lat, śmierć wezwała ich za szybko.

Biegł truchtem, nie oglądając się za siebie.


Rozdział 2 – Kto mi to zrobił?.

Loren siedział pod ścianą w gospodzie „U Pijanego Wilka”. Minęły dwa dni od ataku, w którym poniosło śmierć trzech – czyli wszystkich - jego towarzyszy. Przy każdej ścianie była taka ławka, dla klientów nie chcących rzucać się w oczy. Na głowie miał kaptur. Nie chciał, by ktoś zorientował się, że był niegdyś bandytą. W końcu nie był podrzędnym złodziejaszkiem, skoro urządzono zasadzkę na jego bandę. Dużo myślał o tej walce, i doszedł do wniosku, że zostali zdradzeni. Domyślał się, że podsunięto im fałszywą informację. Tylko kto to zrobił? Tego za nic nie mógł się domyślić. Wychylił kufel piwa do dna. Był już wieczór. Wiedział jednak, że długo tej nocy nie zaśnie. Do reszty pochłaniał go problem zdrady. Pierwszym podejrzanym był paser. Niewykluczone było, że nakryto go i, aby się ratować, wydał swoje źródło dochodów wrabiając je w pułapkę. Drugim podejrzanym był, a właściwie byli, wszyscy kupcy. Mogli oni zorganizować ochronę najbliższych kilku karawan, aby bandyci sami wpadli we własne sidła. Ale w tym wypadku nie było się na kim mścić.

- Ech… - westchnął i dodał trochę głośniej – Karczmarzu, idę się przejść. Będę, gdy ta klepsydra się przesypie – postawił klepsydrę na stole i spojrzał na właściciela gospody. Był to człowiek przy kości, wąsaty, ale łysy. Miał wyraźnie zarysowany brzuch od picia własnoręcznie robionego piwa. Nosił fartuch, trochę przybrudzony.
- Dobrze. Pamiętaj, potem zamykam i będziesz musiał spać pod drzwiami, hehe.

Loren wyszedł z karczmy. Po drodze jego twarz odbiła się w oknie. Miał brązowe, średnio długie włosy, piwne oczy i lekki zarost na brodzie. Widać było kilka pomniejszych blizn.

Była chłodna noc, ale nie padało. Temperatura nie przeszkadzała byłemu rozbójnikowi. Nie rozstawał się z mieczem, łuk natomiast zostawił w pokoju. Czuł ciężar klingi u boku, ale nie przeszkadzało mu to. Przeciwnie, dodawało pewności siebie, wiedział że ma zawsze broń, wystarczy sięgnąć.

Aby uporządkować fakty i dopomóc sobie w odnalezieniu zdrajcy, postanowił przypomnieć sobie zdarzenia kilku ostatnich tygodni. Oczami wyobraźni przesuwał sobie obrazy i dźwięk. Starał się wyłapać dwuznaczności oraz dziwne zachowania. Przypomniał sobie, że na ostatnim spotkaniu paser mówił, że zaczyna się robić trochę niebezpiecznie, ale wyglądał radośnie. Loren nie zauważył wtedy żadnego podenerwowania, był tego pewien. Aż do czasu napadu nie miał żadnych podejrzeń. Chociaż… czasami człowiek uświadamia sobie, że rozwiązanie było tak blisko już po fakcie. Drugim podejrzanym był ktoś z bandy. Loren prawie natychmiast odrzucił tę niedorzeczną hipotezę. Przecież zdrajca by żył. Chyba że zleceniodawca nie ufał temu, kto zdradził i postanowił pozbyć się całej bandy za jednym zamachem. Ale Loren nie chciał w to wierzyć. Po części dlatego, że to by znaczyło, że nie ma do czego dążyć.

Przywołanie wspomnień i rozmyślania zajęło mu mniej więcej godzinę. Postanowił poza tym, że skorzysta ze spaceru wieczornego. Gdy kierował już kroki do karczmy, usłyszał jakieś pijackie odgłosy. Dochodziły one z lasu. Sumienie i ciekawość nie pozwoliłaby Lorenowi spokojnie spać. Ruszył więc w tamtym kierunku dobywając miecza.

Gdy po pięciu minutach dobiegł na miejsce, zdziwił się. Na polance, na środku stała siedemnastoletnia, na oko dziewczyna z bastardem w dłoni, a otaczało ją siedmiu pijaków z maczugami.
- No chodź, laleczko, zabawimy się! – odezwał się jeden z nich kręcąc maczugą.
- Odrzuć to, dziewczynko, bo się pokaleczysz – drugi natychmiast dorzucił i ruszył spokojnym krokiem ku dziewczynie wywijać młynka swoją bronią.


Rozdział III – Nie jestem ostatni

- Nie dostaniecie mnie, nic ze mną nie zrobicie – głosu dziewczyny nie można było jednak zaliczyć do pewnych, ani zdecydowanych. Na jego głos Lorenowi serce zabiło szybciej – coś mu to przypominało, choć nie potrafił sobie przypomnieć co. Ale utwierdziło go to w przekonaniu, żeby napadniętą uratować – choćby z ciekawości. Ruszył trochę dalej, trzymając miecz przed sobą.

Pijak ruszył przed siebie z maczugą wzniesioną do góry, zamierzając ogłuszyć dziewczynę. Przewidywał, że ogarnięta paraliżującym strachem wypuści miecz z dłoni, a wtedy jego grupa będzie mogła zrobić z nią, co im się będzie podobało. Było jednak inaczej. Lekko drżącymi rękami dziewczyna rąbnęła bastardem w dłoń, z której natychmiast siknęła krew. Palec wskazujący i serdeczny, wirując w powietrzu, upadły na trawę. Rozbójnik cofnął się i idąc tyłem dotarł na swoje miejsce w kole.

- Jeszcze ktoś? – spytała, odzyskując pewność siebie. – Chcecie oberwać jak on?

Szczęknęły miecze dobywane z prostych, niezdobionych pochew.

- Jeszcze my. Ale to ty oberwiesz. – Pozostała szóstka dobyła mieczy i ruszyła ku środku polany. Maczugi nadal były zatknięte za pasami. Dziewczynie wystarczyło szybkie spojrzenie wokół miejsca zdarzenia, żeby ocenić że nie ma szans z napastnikami. Jej przeciwnicy kroczyli wolno, rytmicznie, krok za krokiem, zbliżali się coraz bardziej i bardziej, miecze były coraz bliżej, ostrza, odbicie księżyca, parada, unik, cięcie, krew… Krew? Ale czyja? Jej? Ich? Ale ona nie wykonała żadnego ciosu. I następna… Świst miecza, łamane gałązki, chaos, zamieszanie. Brzęk, odwracają się, walczą, wymieniają ciosy. Mija oszołomienie, zamach mieczem, świst i błysk, klinga przecina powietrze, i następny cios, w głowę, śmierć. Nikt mnie nie pokona. I chaos, i znowu tupot, szermierka, i znowu trawę pokrywa czerwony sok, taki z ludzi, z tego, co mają w środku… już nic nie mają. Niesprawiedliwość zostaje ukarana… śmiercią lub czymś gorszym. Miecz to narzędzie zbrodni, jak i sprawiedliwości. I znowu morderczy szał, wymiana ciosów, zostało trzech, brązowe włosy, walczą, jednoręczny miecz, oni nie mają szans, zginą. Mogę wymierzyć sprawiedliwość… odpłacić się za niesprawiedliwość. I znowu śmierć, krzyk i trup. Uciekają, ale to paniczna ucieczka. Nie uciekną. Zapłacą… za swe niegodne żądze śmierć ich zabierze. Ale czy to sprawiedliwe? Tak, tak, goń ich. I w pościg, giń, wiesz za co. I krew, i druga krew. Uspokój się, to koniec, ich już nie ma i nigdy nie będzie… To ich koniec, sami się prosili.

Szczęknął miecz chowany do pochwy. Człowiek, który uratował jej życie, stał teraz na środku polany, zapatrzony w gwiazdy. Ona za to obróciła się i rozejrzała po polanie, nadal trzymając rękojeść swej własnej broni w ręce. To była jej bariera oddzielająca ją od niebezpieczeństw, dzięki niej czuła się bezpieczna. Przynajmniej w większości sytuacji.

A na trawie krew….

Kto ją rozlał? Ja. I on. Ale z mojego powodu. Ja. Nie, to niemożliwe, jestem… morderczynią, ja ich zabiłam. Dlaczego? Bo… mnie napadli. Czy tak mam żyć? W nieustającym świecie przemocy. Tylko tak? I nie inaczej? Zabijać? A słowa, a negocjacje? Nie… to nie działa, nie dzisiaj. Dziś każdy działa tylko dla samego siebie, gotowi wydać przyjaciół. A jednak ten człowiek działał dla niej. Aaa… Chyba zwariuję….

Zemdlała.

***

Loren zauważył kątem oka upadającą na trawę dziewczynę. Skoczył i nie pozwolił jej spaść w jelita złoczyńcy leżącego na trawie pod nią. Chwycił ją w pasie i przeniósł w bezpieczne miejsce. Wydawała mu się znajoma.

Szukając chrustu na ognisko, które zamierzał rozpalić, próbował sobie przypomnieć, gdzie widział tą twarz. Coś mu mówiło, że to dziewczyna z jego spalonej wioski, ale nie mógł zyskać pewności. Podniósł kolejną garść chrustu.

- No dobra, to mogę już iść. Zbiorę jeszcze parę kamieni, jak odniosę ten chrust – powiedział sam do siebie, żeby oderwać się od rozmyślań nad tożsamością dziewczyny. Spoglądając na księżyc, wywnioskował, że już za późno na powrót do gospody.

Odłożył chrust na trawę i rzucił okiem na leżącą na plecach… ranną? Nie, chyba zemdlała. Ale dlaczego?

Może mnie rozpoznała? – W głowie kotłowały mu się różne myśli. – I nie chciała, żebym… nie, to niedorzeczne.

Schylił się po kamienie leżące tu i ówdzie, ułożył z nich krąg. Do środka wrzucił chrust i zaczął skrzesać ogień. Po kilku minutach krąg zapłonął pomarańczowym blaskiem dając ciepło. Loren podszedł więc do dziewczyny i delikatnie, ale stanowczo klepnął ją parę razy w policzek.

- Co się dzieje? – zapytała zdziwiona dziewczyna. Miała zielone oczy, blond włosy i opaloną cerę. Na policzkach widoczne były nieliczne, małe blizny. – Gdzie ja jestem?
- Jesteś bezpieczna. Pokonaliśmy razem napastników, którzy mieli wobec ciebie nieprzyjazne zamiary. Potem zemdlałaś, nie mam pojęcia czemu. Przeniosłem cię tutaj. – Loren wypowiedział te cztery zdania nie spoglądając na pytającą. Wpatrywał się w wesoło trzaskający ogień.
- Przypominam sobie. – wstała i usiadła naprzeciwko niego, po drugiej stronie płomienia. Spojrzała mu w oczy, a on odwzajemnił spojrzenie. Był pewien, że to jakaś dziewczyna z wioski.
- Ja cię skądś znam… - świdrowała go wzrokiem, jednocześnie lewą dłonią szukała bastarda.
- Twój miecz leży obok mnie. Proszę. – Podał jej broń okrążając ręką ognisko.
- Loren? – Teraz już nawet nie próbowała udawać zdziwienia


Rozdział IV – Zemsta

- Sharla? – Loren także był zdziwiony, nie spodziewał się, że jeszcze kiedykolwiek zobaczy kogoś z wioski.
- Tak. Skąd się tu wziąłeś i co się z tobą działo od czasu spalenia wioski?
- Ech… Nie lubię o tym mówić, ale dobra. Zastanawiam się też, co się z tobą działo, ale mniejsza o to. Uciekłem do lasu, gdy zaczął się napad, i chyba rąbnąłem się w drzewo i straciłem przytomność. Znaleźli mnie w drzewie bandyci i dołączyłem się do nich. Potem prowadziłem rozbójnicze życie razem z moją bandą. Na początku mojej przynależności do bandy staraliśmy się zabijać jak najmniej ludzi. – Całą historię powiedział bez emocji, teraz dopiero posmutniał – Dwa dni temu jacyś żołnierze wytłukli wszystkich oprócz mnie. Wiem, że to była zasadzka i chcę się zemścić na tym, kto ją zorganizował. A ty?
- Ja… podczas napadu wzięłam ten bastard i teraz jest mój. Potem przez jakiś miesiąc błakałam się po lasach. Było jeszcze kilku uciekinierów. Podczas wojny napadaliśmy na haserijskie konwoje, ale szybko nas pozabijali. Wystarczył im rok. Do końca wojny błąkałam się z jeszcze jedną ocalałą. Potem... zostałam najemniczką, głównie ochroniarzem karawan. Przebierałam się za mężczyznę. Moja karawana padła niedawno ofiarą napadu bandytów.
- Na pewno nie mojej bandy – zastrzegł szybko Loren. – Feralny napad był pierwszy od miesiąca.
Sharla była jedną z mieszkanek z wioski Lorena i jego przyjaciółką. Zawsze lubiła walkę i związane z nią emocję. Gdy zaatakowali ich żołnierze haseryjscy, zabiła jednego, a potem, po naleganiach ojca uciekła. Jednak i tak nie zabiłaby pewno więcej. Tego jednego zabiła z wielkim trudem. Później długo nad tym rozmyślała, gdy błąkała się po lasach. Zrozumiała, że to było konieczne.
- Daj bastard – usłyszała szept Lorena.
- Co? Po co?
- Widzę skurwysynów, którzy zabili moją bandę. Na pewno działali na zlecenie. – W oczach Lorena płonęła żądza mordu.
- Dla nich ty jesteś takim skurwysynem. Dla wielu innych też. Większość zwykłych ludzi uważa bandytów za potwory, które należy tępić.
- Mam gdzieś mylny pogląd zwykłych ludzi. – Przyjął niechętnie ofiarowany przez dziewczynę miecz. – Później ci wytłumaczę, dlaczego ten pogląd jest mylny.
Wywinął mieczem młynka wychodząc z krzaków. Przy karczmie stało pięciu ludzi w kolczugach i czarnych tunikach. Widać polowali już na następnych. Gdy Loren podszedł do nich usłyszał ostanie zdania rozmowy.
- Ten ostatni na pewno gdzieś tu jest. – Ten z dwuręcznym miał chrapliwy, gburowaty głos.
- Za tobą, najemny skurwysynu. – Loren płonął gniewem, miecz trzymał sztychem do ziemi. Nim tamten w pełni zobaczył przybysza, zginął. Ostrze miecza odcięło mu głowę, która wirując, upadła na dach karczmy, mażąc go krwią. Ale tego już Loren nie widział. Kopnął ciało na lewo i skoczył, odbijając się od niego. Broń jego przeciwników była już w ich dłoniach. Uderzył tego z toporem, z powietrza. Siła ciosu rozcięła trzonek na pół. Po tym ostrze trafiło w głowę najemnika, rozcinając ją na pół. Trysnął mózg i czerwona posoka. Zawirował w prawo, aby uniknąć ciosu. Nie liczyło się nic prócz mordowania i rąbania. Ciąć i rąbać, żeby zabić i się zemścić. Bezlitosne ostrze rozpłatało gardło przeciwnika. Półtoraręczny miecz przeciwnika zetknął się z bastardem Lorena. Wymienili kilka ciosów, odskoczyli od siebie i znowu się starli. Wyglądało to, jakby jeden przewidywał ruchy drugiego. Zniszczę go. On też miał w tym udział, był w tym konwoju. Zniszczę i rzucę ciała na pożarcie krukom i innym drapieżnym ptakom.
- Dla kogo pracujesz? – Nie było odpowiedzi w słowach, był tylko brzęk stali o stali.
Odskoczył to tyłu i zawirował do przodu. Tamten zastawił się mieczem. Klinga Sharli zjechała w dół i rąbnęła w nogę.
- Aaaaaargh… gh… - Trysnęła krew, która splamiła trawę.
- I nic już nie będzie takie jak przedtem – Szeptem powiedział sam do siebie Loren, wbijając wyszczerbiony miecz w ziemię. Pchnął klęczącego i syczącego niemiłosiernie z bólu najemnika. Upadł na ziemię wpatrując się w zwycięzcę.
- Dla kogo pracujesz? – z cholewy wyciągnął nóż i wycelował w gardło. – Dla kogo pracujesz? DLA KOGO? Kto jest odpowiedzialny z to wydarzenie dwa dni temu? KTO?
- I tak mnie zabijesz. Mogę ci powiedzieć. – Dyszał ciężko, jego twarz była zakrwawiona. – Wasz paser.

Zacharczał, gdy w jabłko Adama wbił się sztych noża.
- Dokonało się jedno. Czas na drugie.

Krzaki zaskrzypiały, gdy Loren wszedł na polanę. Miecz był cały we krwi, czerwona posoka zdobiła broń krwistym pięknem. Także na ubraniu wojownika Sharla zauważyła ciecz, która wytrysnęła z przeciwników byłego bandyty.

- Już? Zabiłeś ich?
- Tak. Kierowałem się zemstą. Zabiłem ich bez draśnięcia. Sam się dziwię. Ale... no cóż, nie mogę tak się pokazać. Poza tym, niewygodnie się chodzi w zakrwawionym stroju. Wiem, kto nas zdradził. I zamierzam się zemścić.
- Mój miecz... Nie nadaje się już do niczego. Wyszczerbiłeś go. Ech... Nie pomyślałeś o tym, żeby zedrzeć z ich zwłok jakieś ubranie?
- Brzydzę się ich ciałami.
- Pięknie. A jakieś złoto wziąłeś?
- Nie.
- Brawo. Skoro ty o tym zapomniałeś, ja pójdę. I tak muszę iść do miasta i kupić sobie miecz. Ten się nie nadaje do absolutnie niczego.


Rozdział V – To koniec...


Korytarz był wielki. Loren szedł śmiało po kamiennej posadzce. W prawej dłoni trzymał jednoręczny miecz kupiony dwa tygodnie temu przez Sharlę. Miesiąc przygotowywał się do tej akcji. Miesiąc zbierał informacje, aż dowiedział się...

***

- Ten paser to nie jest zwykły człowiek ukrywający się przed prawem.
- Hę? - Minęło pięć tygodni od spotkania się Sharli z Lorenem. Zebrali wiele informacji, ale ta była najbardziej ze wszystkich szokująca
- Paser ma na imię Ehvar A w tym mieście, Ehvar to jeden z najlepszych wojowników i magów. Wygląd pasuje do opisu. - Byli w mieście na pograniczu Fyrulu i Hasyrii.
- Niech to szlag.
- Będzie ciężko. Bardzo ciężko. I nie wiem, jak się do tego przygotować. I, po pierwsze, nie mam dobrego miecza.

***

Dobry miecz znalazł się sam. Sharla zauważyła go na targu, marnującego się na kramie kowala. Zapłaciła za niego sporą sumę, jednak opłacało się. Broń wydawała się być stworzona wprost dla Lorena. Cięcia wykonywane przez niego były intuicyjne i szybkie. Ostrze świszczało przy każdym ciosie.

***

Gdy zza zaułka zamczyska wyskoczyło na niego trzech odzianych na czarno strażników, był lekko zdezorientowany, ale nie dał się zabić. Po prostu żaden z napastników nie trafił, a reszta stała się sama. Sama na ścianach pojawiła się krew. Miecze same spadły na posadzkę, niosąc ponury brzęk po korytarzu. A buty Lorena stukały dalej, gdy ten szedł do swego celu.

***

Strażnicy nie byli już zaskoczeni przybyciem. Czekali z nożami uniesionymi do góry. Schowali się za posągami. Nie wierzyli, żeby udało im się bez strat, ale myśleli, że zabiją Lorena.
Myślenie często nie wystarcza.
Mściciel szedł przez korytarz, patrząc z nieskrywanym podziwem na posągi. Było ich sześć. Za każdym krył się zabójca-strażnik.

***

Ten ruch był wyuczony. Wyskoczyć zza posągu, celując sztychem noża w szyję. Niestety, zanim któryś zdążył to zrobić, Loren obrócił się i uderzył kolczastym prawym naramiennikiem w twarz jednego z zabójców. Następnemu zagłębił ostrze w brzuchu. Krew polała się straszliwie. Ochlapała mu klatkę piersiową i podbródek.

Poczuł strach.

Wiedział, co ma zrobić.

Wyciągnął błyszczący miecz zza pleców, opierając się o ścianę. To było magiczne ostrze. Magiczne ostrza lepiej przemawiają do złych, niemagicznych ludzi. Musiał się w tym czasie uchylić, ale to był szczegół. Wszystko szło mu doskonale. Zbyt doskonale. Nie zwracał na to uwagi, gdy mordował kolejnych wrogów. A wskaźnik mocy miecza się wyczerpywał z każdą śmiercią.

***

Ehvar nie lubił nieproszonych gości. Nasłał już wielu ludzi na Lorena, ale żaden nie wrócił. Chyba będzie sam się musiał rozprawić z mordercą. W takim razie, trzeba się dobrze przygotować.

***

Witam szlachetnego zdrajcę. - Głos pochodził z drzwi. Stał w nich Loren w szarym pancerzu i poteżnym prawym naramienniku.
- Witam szlachetnego mordercę. - Ehvara przepełniała drwina, chociaż bał się. Nie wiedział, do czego zdolny jest jego przeciwnik.
- Dlaczego to zrobiłeś? Co ci to dało? Nawet jeśli cię szantażowali, to po co to? Widzę, że mogłeś się obronić. - Loren był wściekły, miecz palił się żywym ogniem.
- Moc. Władza. To najlepsza motywacja do zdrady. Obiecano mi potęgę i władzę.
- Kto? - Loren krzyczał, miecz uszykował sobie w rękach prosto do walki.
- Mroczne bóstwa... bracie. - na twarzy pojawił się złośliwy uśmiech, po czym cisnął w Lorena kulą ognia.
- Jak to?
- Tak to... Miałem kogoś poświęcić, a w zamian wcześniej dostałem moc.

Loren szarżował z uniesionym do góry mieczem. Gdy był już przy swoim przeciwniku , nagle jakaś siła go odrzuciła do tyłu. Zanim uderzył w kamienną posadzkę, zdołał zobaczyć na swoim ciele paski energii.

Miecz wciąż trzymał w ręce.

Ehvar przywołał miecz. Po klindze przebiegła... woda?

Czarna szata ciągnęła się po podłodze.

Loren się bał.

Gdy miecz Ehvara pojawił się w pobliżu banity, ten uniósł swój. Niespodziewanie pojawiło się światło, a potem zgasło, by zostawić oba miecze jarzące się ogniem.
Loren podniósł się natychmiast i zaszarżował na Ehvara ponownie. Ten odbił cios i oboje zaczęli zasypywać się ciosami. Co jakiś czas, między klingami pojawiało się światło.
O dziwo, ogień nie raził ich.

Sharla siedziała przy ognisku, zastanawiając się, czy Lorenowi się powiedzie. Miała na niego czekać, ale nie potrafiła wysiedzieć spokojnie. Podniosła miecz, przypięła go do pasa, ale została. Stała przy ognisku, wpatrując się w zamek.
Wirując, Loren odszedł od Ehvara.
- Dobrze walczysz. Co nie zmienia faktu, że jesteś moim wrogiem.
Walka zaczęła się na nowo.

***

Sharla nadal stała, ale tym razem już w pobliżu bram miasta. Nie mogła się zdecydować, ale coś ją ciągnęło, aby pomóc Lorenowi.

***

Loren po raz ostatni odskoczył od Ehvara. Uniósł rękę do góry.

***

Sharla poczuła, że coś ją ciągnie do góry. Wyciągnęła miecz, nie wiedziała, co to jest

***

Błysnęło, huknęło.
- Kobieta ma ci pomóc? Chyba naprawdę słabniesz... - Ehvar zadrwił. Cisnął w Sharlę kulą cienia.
- Żebyś wiedział...

Sharla bez słowa uskoczyła przed pociskiem. Odbijając się od ściany, wyciągnęła rękę do przodu. Niebieskie światło ozdobiło urękawiczone palce. Z nadludzką prędkością pomknęła ku Ehvarowi.
Ten nie zdążył unieść bariery.
Wyrżnął w ścianę.
Loren pomknął ku niemu z mieczem wzniesionym ku górze. Płonące ostrze wbiło się w czaszkę przeciwnika. Zostawił tak miecz i wybiegł z pomieszczenia. Zaraz po nim zrobiła to Sharla.

Wybuch zmiótł cały budynek.
Ujrzeć i przyjąć jako prawdę najpierwszą: niekonieczność.
Odpowiedz
#2
Podoba mi się motyw zemsty... choć może fabuła jest typowo fantasty. Wygląda mi to raczej na pierwszy rozdział większego dzieła albo spójna całość więc dzielenie na rozdziały jest nie potrzebne. Oprócz tego muszę powiedzieć, ze opowiadanie bardzo mnie wciągnęło. Znalazło się kilka błędów stylistycznych, ale niezbyt częste.
Pozdrawiam^^
Odpowiedz
#3
Łupy sprzedawali zwykle swojemu paserowi, który sprzedawał je w - powtórzenie
móc sparować cios. Gives z zimną krwią czekał na pierwszy cios - powtórzenie
Miał on szary kolor - płaszcz czy facet?
?egnajcie, przyjaciele. - Żegnajcie
Miał on szary kolor. W torbie miał trochę pieniędzy - miał i miał, kotowisko czy skład opału?
dopomóc sobie w odnalezieniu zdrajcy, postanowił przypomnieć sobie - powtórzenie
Ten odbił cios i oboje zaczęli zasypywać się ciosami. - powtórzenie

Jest dobrze, choć bynajmniej nie idealnie. Fabuła pomysłowa, choć czytając opisy walki miałem miejscami wrażenie że to opisy scen gry komputerowej, szczególnie przy bitwie z magiem. Postaci zarysowane dość dobrze, akcja wartka, czyta się przyjemnie. W jednym czy dwóch miejscach, w scenach walki lekko się zgubiłem, i nie wiedziałem kto kogo, ale to jest do poprawienia. Podział na rozdziały jest tu zbędny, A końcowe sceny mogły by być trochę bardziej rozwinięte, bo wyglądają jakby Ci brakowało weny, albo jakbyś się śpieszył.
Pozdrawiam.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości