Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Warhammer. Historia Łowcy Czarownic
#1
Małe miasteczko Hsods, niedaleko granic Kislevu.

Pochmurne niebo, późne godziny wieczorne, w małej alejce między budynkami stoi patrol strażników miejskich. Wszyscy skoncentrowani są na ciele osobnika płci męskiej, leżącego u ich stóp.

- To już czwarty, sierżancie.-
- Wiem, Urs nie denerwuj mnie. -
- Jak tak dalej pójdzie w ciągu paru miesięcy, wyrżnie w pień całe miasteczko -
- Zamkniesz w końcu mordę, czy nie! -
- Tak jest, sierżancie!-
- Próbuje właśnie coś wymyśleć zanim przyjedzie... -
- Kto, ino ma przyjechać?-
- Niejaki Volft von Grandrich. Ma nas zaszczycić swoją obecnością i rozwiązać sprawę morderstw -
- Kto?-
- Łowca Czarownic, pacanie!-
- Jasna cholera... -
- Dobra chłopaki, koniec gadania. Zabierzcie ciało do Cyrulika niech on się nim zajmie, a reszta na patrol... -

Środek nocy, w siedzibie straży miejskiej rozlega się głośne pukanie. Zaspany strażnik podchodzi do drzwi.

- Tak, czego?-
- Otwierać!-
- Po co! komu się nazbierało chęci o tej porze nachodzić kwatery straży!- szybko dodał -Przyjdźcie rano!- na to dobiegło dość szorstki i poważny głos.
- Otwieraj, albo jeszcze dzisiaj twoje wnętrzności będą jeść miejskie psy!- - Ktoś żeś że grozisz... -mówiąc te słowa strażnik otworzył drzwi, gotowy ciąć mieczem i zdębiał.
- Pan Vo... .-
- Masz szczęście że nie mam czasu zajmować się takimi kretynami.- do izby wszedł, całkowicie olewając strażnika dość wysoki mężczyzna i zapytał.
- Gdzie izba kapitana? -
- Kapitan teraz śpi i... -
- Czy Ty naprawdę nie rozumiesz co się do Ciebie mówi, tępy kmiocie!-
- Po schodach, drzwi na wprost-
- No!-

Po kilku minutach, w izbie kapitana.

- Zrozum mnie panie, nie spodziewaliśmy się że zjawisz się tak... o tak późnej porze - Zaspany głosem kapitan gorączkowo tłumaczył się gościowi, który właśnie zdjął z siebie przemoknięty płaszcz i postawiwszy buty na kominku, usiadł w fotelu i zaczął grzać się w najlepsze.
- Zazwyczaj goście z stolicy przybywają rankiem i przeważnie uprzedzają nas o swojej wizycie... - Gość położył wilgotne bose stopy na drewnianym taboreciku na przeciw ogniska i odpowiedział.
- Niech i tak będzie, kapitanie. Powiedzmy że to był mój błąd... - kapitan aż zerwał się z łóżka, stając prawie baczność.
- NIE! ALEŻ SKĄDŻE!! PO PROSTU... .-
- Czyli jeżeli to nie była moja wina,... -
- MY POPROSTU... -
-... ani wasza.-
- NIE SPODZIEWALIŚMY SIĘ ŻE... -
- ... to czyja. Że ja tak niefortunnie was zaskoczyłem i zostałem potraktowany jak pierwszy lepszy wędrowiec. - kapitan skinął głową i odpowiedział.
- Wybacz nam, to już się więcej nie powtórzy.- Łowca spojrzał się w ogień i odpowiedział.
- No.. ja myślę.-










Nad ranem, kilka godzin po przybyciu Łowcy Czarownic, w mieście już wiedzieli co się święci. Mieszkańców przywitał chłodny świt i wrzask biczowanego człowieka, na głównym targu. Wokół zebrało się kilku ludzi i tak prawili.

- Czy to nie przypadkiem... -
- Kto niby ?, ja spod tych jego kudłatych włosów i plam krwi nikogo znajomego nie dostrzegam -
- Tak, to jest syn Padrigo. Ten który niedawno temu zaciągnął się do straży miejskiej! -
- CO! To niedorzeczne! Przecież tamten... no tak. Mój Ty panie... przecież to był taki dobry chłopak. - Po kilku minutach, uniósł się wrzask nie do zniesienia i po dwudziestym piątym bacie, młodzian zwinął się z bólu. Na środek zaś, wyszedł dość postawny człowiek. Ciemny płaszcz i czarne jak noc włosy, dawały mu niesłychaną powagę a kilka szram na twarzy, ciemny zarost i jasno-niebieski oczy dodawały do jego wyglądu szaleństwa.
- Tak więc wygląda ten nasz Łowca Czarownic... ten Volft. - Odezwał się ktoś cicho z tłumu i wsłuchiwał się razem z nim, w słowa przemawiającego Imperialnego Sługi.

"Widzicie tego człowieka! Widzicie jego krew i pot? Widzicie te ślady prawdy wyryte w jego skórze! TAK, imperium leczy tych którzy ponoć są śmiertelnie chorzy. Tak, imperium szuka i znajduje tych którzy są zagrożeniem dla ludu i wiary!
To nie jest okrucieństwo, to jest łaska przebaczenia (przemawiający podniósł dłonią głowę ubiczowanego i powiedział) teraz chłopcze Sigmar dał Ci swoje miłosierdzie, odpuścił ci grzechy i przewinienia! Zabrał od Ciebie głupotę, dając tobie mądrość. (po chwili rozwiązał mu ręce, pomógł wstać tak aby dzieciak spojrzał się na tłum i dodał) Ten chłopak w oczach Sigmara jest już na dobrej drodze, (wskazawszy nagle, wszystkich palcem szybko dodał) lecz ci którzy nie znają lub nie chcą znać łaski Sigmara, niech od dzisiaj się boją. Bo o to przyszedł sąd do waszego przybytku, i osądzi was wszystkich. S p r a w i e d l i w i e... "

Mówca gdy skończył, pomógł zanieść ubiczowanego do miejskiego znachora. Później zaś powędrował do strażnicy, gdzie w pokoju kapitana, czekali na niego wszyscy ważni tego miasteczka. Wśród nich byli, kapitan straży miejskiej Konrad Disstr, burmistrz Panz Kregt, Sierżant Blake Bown oraz Henrish, lokalny przewodniczący gildi kupców.
Gdy Volft szedł korytarzem, w kierunku pomieszczenia wszystcy zebranii siedzieli i gorączkowo rozmawiali. Lecz gdy tylko postać Łowcy Czarownic wkroczyła do pokoju, nastała gwałtowna cisza.

- A więc to tak!- Odezwał się Volft - Już spiskujecie przeciwko mnie! Choć dopiero przed chwilą przyjechałem!- Wszyscy wręcz z łzami w oczach i duszą na ramieniu zaczęli przekrzykiwać siebie nawzajem, zapewniając, błagając i żartując żałośnie w obronie własnego życia i zdrowia, na co Volft odpowiedział.
- Panowie, uciszcie się... Ja tylko żartowałem.- Zebrani aż usiedli, nie wiedząc co mając powiedzieć.
- No, a teraz możecie spokojnie opowiedzieć mi, o co dokładnie chodzi ?
- Widzisz Panie. - zaczął burmistrz.- kilka tygodni temu zginął na ulicy pewien chłopiec. Został zasztyletowany, kilkunastoma pchnięciami w brzuch. Jego flaki leżały... zresztą to nie istotne. Ciosy zostały na pewno zadane przez człowieka, dlatego wykluczyliśmy...
- co wykluczyliście? -przerwał mu Volft. Burmistrz natomiast wiedział że jakiekolwiek bezpodstawne użycie określeń chaosu, potworów lub jakikolwiek innych istot może przynieść na niego i nie tylko, święty ogień. Więc próbował jak mógł wybrnąć z tej sytuacji, i wtedy na ratunek przybył kapitan straży miejskiej.
- Widzisz mistrzu. Wykluczyliśmy wszelkie inne możliwości, na przykład zwierzyna.- Łowca spojrzał się na niego jak na idiotę, ale nie zareagował.
- Dobra, co dalej? - Burmistrz kontynuował, przepłukawszy sobie gardło winem.
- Potem, po kilkunastu dniach od tamtego zdarzenia, znów znaleźliśmy ciało. Była to starsza kobieta, około 35 lat. Znana jako zielarka i matka dwóch synów, których nie ma w miasteczku, dorośli już wyjechali w świat.
- Zgaduje że te same ślady morderstwa?-
- Tak, Panie.- po chwili wtrącił się kapitan straży.-
- Pomyśleliśmy wszyscy na początku że po prostu, że ten chłopiec i kobieta, mieli pecha...-
- Co?-
-... wiesz przecież dobrze, mistrzu że rozboje i morderstwa zdarzają się często.-Tak wiem, ale nie pchnięcia w brzuch, których można naliczyć się więcej niż wy wszyscy macie klepek - Kupiec, nagle wstał i przeprosiwszy powiedział.
- Panie, wybacz moje wtrącenie ale jeżeli chodzi o trzecią ofiarę, to była moja żona... .I proszę samego Sigmara i Ciebie Mistrzu abyście znaleźli tego sukinsyna!.
- Grandrich spojrzał się na kupca, nie wiedział co powiedzieć. Czy go zbesztać za takie zuchwalstwo czy uspokoić jego zranione serce.
- Siadaj, znajdziemy go. A co do was, mam jeszcze jedno pytanie. Kim była ostatnia ofiara, czyli wczorajsza.- wstał sierżant i przedstawiwszy się odpowiedział.
- To był jakiś mieszczuch panie, nic specjalnego. Nie miał przy sobie pieniędzy nawet za życia, więc napad rabunkowy też się wyklucza.
- Czyli mamy cztery trupy. Zadźgane sztyletem po przez wykonanie kilkunastu pchnięć w brzuch. Pierwszy z nich jest chłopiec... właśnie ile miał lat?
- około trzynastu - odezwał się burmistrz.
- Dobra, drugą ofiarą jest kobieta w podeszłym wieku 35 lat, też nie zamożna, z nizin społecznych, tak?
- tak, tak.. -przytaknął Panz Kregt.
- Trzecią ofiarą była pańska żona... Gdzie ją znaleźliście? -
- Właściwie w domu, a dokładnie przy otwartych drzwiach wejściowych. -odpowiedział kapitan, na co dodał kupiec.
- Panie, ja ją znalazłem gdy wróciłem do domu, przed nocą.-
-Coś zginęło?-
- Nie, panie.-
- Czyli też nie możemy założyć że był to rabunek. No i ostatni denat, mieszczuch. Wiek? -
- Ludzie mówią że miał około trzydziestu lat. - odpowiedział sierżant.
- No nic, trzeba więc się wziąć do roboty. Pierwsze co, to pokażcie mi te ciała.- kapitan szybko odpowiedział.
- Mistrzu, tylko jedno mamy, bo reszta za nim przyjechałeś była już w stanie rozkładu.-
- Psia krew... dobra prowadźcie do niego. -

Godziny wczesne, przed południem. Małe krematorium, miejsce urzędowania grabarza z sąsiadującym go pokojem cyrulika. Przy zwłokach mężczyzny stoją wszyscy poprzednio zebrani u kapitana straży, oraz sam grabarz i cyrulik.

Łowca czarownic, rozejrzawszy się po pomieszczeniu, podszedł pewnie do ciała leżącego na stole i począł uważnie się jemu przyglądać. Wszyscy zebrani, milczeli czekając na rozpoczęcie kolejnego etapu w śledztwie. Cyrulik wiedział trochę, na temat śmierci denata, grabarz też co nie co. Lecz nie odzywali się, formalnie nie mieli prawa. Nie będąc zapytanym, nie mogli nic powiedzieć, bo ich stanowiska były niczym, dla jego świątobliwości.
Volf co jakiś czas, spoglądał na denata z różnych pozycji. Oglądał usta, małym stalowy skalpelem grzebał w okolicach ran kłutych. Sprawdzał źrenice, przyglądał się uważnie podeszwom denata. Oglądał paznokcie, i wykonywał masę innych czynności które miały chociaż trochę przybliżyć go do rozwiązania śledztwa. Ale nie mógł uchwycić nic, co mogło dać mu jakikolwiek trop. Oprócz małego brązowo-żółtego liścia, który nagle zleciał, odkleiwszy się od rany nieboszczyka.
Gdy liść opadł na ziemi, Łowca spojrzał się na sierżanta i zapytał.
– Czy w miejscu śmierci denata, było drzewo?- Blake odpowiedział.
– Nie, Panie. To była alejka między budynkami.- Po kilku minutach pytanie padło do Cyrulika.
–Ty!- wskazał palcem obiekt zainteresowania- Jesteś w stanie stwierdził ile czasu leżał tam na ziemi, za nim znaleźli go strażnicy? – Cyrulik poprawił pogięte oprawki okularów i odpowiedział.
- Około kilku godzin... –
- Konkretnie! –zażądał Vollft- No, może 2, 3 godziny – Łowca Czarownic, przeciągnął się i poprawiwszy kapelusz zapytał grabarza.
– A Ty! Jak składałeś te trupy do grobów, to czy nie miały one nic podejrzanego na ciele? – Grabarz, spochmurniał i odpowiedział.
– Nie rozumiem Panie, pytania... – od razu po tych słowach spuściwszy głowę.
- Czy nie miały w kieszeni albo na ubraniach liści? – Grabarz podrapał się po czole i odpowiedział.
– Nie Panie, tamte trupy to nic z takich rzeczy nie miały. Ino przy sobie tylko zapach śmierci, i mętny wzrok -
- No tak, nic nie miały - Volft schyliwszy się, wziął liść i schowawszy go do kieszeni odpowiedział.
-Ma ktoś coś mądrego do powiedzenia jeszcze? – po kilkunastu minutach ciszy, dokończył wypowiedź- To idziemy na miejsce zbrodni.- I wszyscy wyszli, prócz Cyrulika i Grabarza, którzy wrócili do swoich codziennych obowiązków.

Południe. Miejsce zabicia czwartej ofiary. Jedna z południowych uliczek przechodząca koło murów miasteczka. Kamienisty bruk i pełno piachu, gdzieniegdzie ślady zaschniętej krwi. Wszech ogarniający, cuchnący odór kanalizacji miejskiej, południowej części slumsów.
W miejscu morderstwa stoją: Kapitan straży miejskiej Konrad Disstr, Burmistrz Panz Kregt, Sierżant Blake Bown oraz jego Świątobliwość Volt Grandrich.
Kupiec Henrish powędrował dojrzeć swego interesu w zachodniej dzielnicy miasteczka.

Sierżant stojąc lekko zgarbiony oglądał wręcz teatralną pracę mistrza, który z spostrzegawczością lista wymieniał każdą sekundę ofiary dochodząc aż do straszliwego końca. Oglądając to, widowisko, by trzeba przyznać, że Łowca Czarownic wiedział, co i jak trzeba zrobić i dojrzeć. Można by pomyśleć, że ta praca jest dziecinnie łatwa. Że nie trzeba spędził połowy swego życia w akademii, a potem oddać się całą duszą i umysłem służbie Sigmarowi*. Ten człowiek, ten geniusz, właśnie był jednym z nich. Z tych ludzi, którzy nie znali określenia „żyć” ale „służyć”.
- Widzicie tą stróżkę krwi, tutaj na ścianie, tutaj jest jej najmniej. To oznacza, że w tym miejscu napastnik musiał zadać pierwszy cios.-
Stanął w postawie ofiary wykonał kilka odskoków i dalej kontynuował.
- W tym miejscu po kilku pchnięciach, ofiara upadła na ziemie. Ta plama jest dość duża, ale nie największa, co świadczyć może, że ofiara chciała odczołgać się od zabójcy, natomiast ta czerwona linia świadczy o czołganiu się ofiary w kierunku miejsca jej wiecznego spoczynku…- po chwili odezwał się sierżant.
-Mistrzu, ale co za idiota pozwoliłby, ofiara próbowała uciec? Albo nawet dać jej szanse krzyknąć?!-
-Widzisz, nie idiota, ale psychopata. Mamy tu do czynienia z jakimś chorym psim pomiotem, wyklętym przez społeczeństwo.-
-Czyli mamy spodziewać się kolejnego morderstwa?- Zapytał się burmistrz.
-Nie, nie jednego. Ten kutas będzie zabijał póki go nie dopadniemy. Póki jego ciało nie będzie skwierczeć w oczyszczającym ogniu!- Volft spojrzał spod łba na jedną z odnóg alejki prowadzącej do zachodniej bramy i dodał.
- Ten człowiek jest bardziej bystrzejszy niż nam się wydaje… -Wszyscy słuchacze spojrzeli się po sobie, a po chwili kapitan zapytał.
- Czy On… -Łowca Czarownic, przejrzał jego pytanie. Przejrzał też ich wszystkich obawy i natychmiast odpowiedział.
- Nie sądzę. Chociaż nie wykluczam, że mamy z czymś więcej do czynienia.- Burmistrz zamyślił się i wykorzystawszy chwile ciszy zapytał.
-Jak sądzisz, wasza świątobliwość. Zabójca jest mieszkańcem tego miasta?- Volft schował dłoń do kieszeni, gdzie znajdował się liść i odpowiedział.
-Jeszcze tego nie wiem, ale niebawem się dowiem.- Po tych słowach, bez żądnego pożegnania zaczął iść do zachodniej bramy.
Sigmar*- Można by rzec, że jest to żyjący bóg królestwa imperium.
-Mamy za nim iść?- Zapytał się sierżant, kapitana. Kapitan natomiast burmistrza a ten odpowiedział.
- Nie sądzę. Gdyby chciał, powiedziałby to nam. Zresztą wiecie, co ja o tym wszystkim myślę.-
-Nie mieliśmy innego wyboru- odezwał się Konrad i dodał.
-Zresztą, słyszałeś, co powiedział, „mamy do czynienia z psychopatą”. A tego jeszcze w naszym miasteczku nie mieliśmy.- Sierżant wyprostował się i powiedział.
- Miejmy tylko nadzieje, że jego świątobliwość zrobi, co trzeba i pójdzie. Bo inaczej… - Burmistrz spojrzał się na sierżanta i twardo zagroził.
- Zamkniesz Ty wreszcie mordę! Za dużo gadasz!-
-Tak jest!!- po tych słowach, cała trójka rozeszła się aby daje sprawować swoje obowiązki wobec miasteczka.


Tawerna „Przy Bramie”. Godziny popołudniowe. Volft siedzący przy szynkwasie, popijający piwo, wokół zaś panuje spokój i cisza. Mało klientów, kilku przejezdnych, dwóch strażników szynkarka przygotowująca palenisko na wieczór.

- Znowu jakiś psychopatyczny morderca który nie wie co ma robić ze swoim czasem i umiejętnościami. Sigmarze, dlaczego ludzie nie mogą wieść spokojnego życia? Czemu co jakiś czas jakaś kutwa musi dojść do wniosku że życie mu się nie podoba i trzeba zrobić coś ciekawego. Na przykład jak, zabić jakiegoś człowieka, albo lepiej kilku… .- Łowca Czarownic myślał o tym i jeszcze o paru innych sprawach, popijając, co jakiś czas „Czarną Perłę”. Od kilkunastu dobrych lat, zajmował się morderstwami i paleniem heretyków. Całe jego życie opierało się na tych wyklętych jednostkach, które musiał znaleźć, osądzić i zabić. Ale nigdy jeszcze nie spotkał prawdziwego wroga, prawdziwego zagrożenia. Nigdy nie był bliski śmierci, zawsze jego miecz szybciej spadał na barki wrogów niż ci domyślili się że ktoś na nich poluje. Zawsze jego przeciwnikiem okazywał się upadły szlachcic, nieprzeciętny chłop który rozumiem dorównywał nie jednemu cyrulikowi, zawsze jakiś pieprzony wyjątek od reguły. Tylko nigdy nie wampir, awatar chaosu, istota zrodzona z czystego zła. Zawsze tylko człowiek, którego życie był tak długie jak długi jest miecz Łowcy Czarownic. I tym razem znowu jest to samo.
Volft wyjął z kieszeni liść i zaczął mu się powoli i uważnie przyglądać. Nie miał zamiaru używać żadnego zaklęcia wyszukującego. Ten idiota nie był wart aby dawać szanse chaosowi, aby wedrzeć się w dusze najwierniejszego ze sług Sigmara. Ten liść sam w sobie mówił już wiele o mordercy, jeżeli przyjąć fakt iż morderca go zgubił.
Łowca Czarownic nie chciał tak szybko kończyć tej sprawy. Jego młodzieńczy zapał do pracy wypalił się kilkanaście lat temu. Kiedy przez pośpiech stracił swego towarzysza, który został rozstrzelany przez kliku najemnych drabów ochraniających głównego podejrzanego. Że też wtedy nie wiedział tego że nie warto z niczym się śpieszyć. Bo czasami poszukiwany znajduje się sam, albo sam chce się ukazać. Czasami to wszystko okazuje się tylko kwestią czasu.
Nagle ktoś zaczął ciągnąć Volft za płaszcz. Ten obejrzał się za siebie i ku jego zdumieniu za nim stał mały piegowaty chłopczyk.
-Plosze pana.-odezwało się dziecko
-Plosze pana, taki pan kazał panu przekazać tą rzecz.-
Łowca Czarownic spojrzał się na małe zawiniątko i odpowiedział, biorąc je do ręki.
-Dziękuje Ci chłopcze, a teraz wynoś się! Za nim spalę Cię na stosie!- Krzyknął bardziej rozbawionym głosem niż groźbą, na co chłopczyk szybko wybiegł z karczmy.
Nie interesowało go przepytywanie chłopczyka, jak wyglądał owy mężczyzna. To było tylko dziecko, a dzieci mało wiedzą, chodź dużo widzą.
W zawiniątku był sztylet, który na ostrzu miał ślady krwi. Volft spojrzał się na liść i ze stoicki spokojem, zażądał od barmana pokoju, po czym poszedł się przespać.


Rozdział II
„Poszukiwania”

Tawerna „Przy Bramie”. Godziny wieczorne. W tawernie panuje wrzawa i hałas. Łowca Czarownic wstaje z łóżka.

-Czyli moja ofiara mnie śledzi i boi się otwartej konfrontacji, albo chce się pobawić w chowanego i czeka na dogodny moment. Jakkolwiek by nie było mam do czynienia z przebiegłym skurwysynem.- Pomyślał Volft i ubrawszy się powiedział na głos.
- Czyli standard.- i skierował swoje kroki do zachodniej bramy, gdzie pouczywszy strażników o tym jak powinni patrolować i pilnować wrót wyszedł na trakt prowadzący do pobliskiej wsi, Mout.
Zawsze wolał pracować w nocy, i nie przez to, że miał umiejętność widzenia w ciemnościach, nadaną mu po zakończeniu trzeciego etapu szkolenia w akademii. Ale dlatego że wokół panuje absolutna cisza, a co za tym idzie, każdy najmniejszy szmer jest do wyłapania.
Wokół niego zaczął się mały zagajnik, iglastych drzew. Sam trakt zaś stawał się z każdą chwilą bardziej piaszczysty i dziurawy. Konia zostawił w stajni, nie potrzebował swego przyjaciela, w pracy. Używał go tylko jako szybkiego transportu między zleceniami. Może to spowalniało jego pracę, ale jak już wcześniej zostało powiedziane. Nie lubił się śpieszyć, gdyż jest to domena głupców.
Chłopi powinni wiedzieć coś na temat ludzi mieszkających w pobliskich lasach i borach. Ta okolica była mocno zalesiona więc będzie małym problemem znalezienie miejsca pobytu, psychopaty. Dlatego najważniejsza teraz będzie informacja.
Volft założył że mordercą jest osoba wykształcona ale samotna i nie biorąca udziału w życiu publicznym, a tym bardziej nie mieszkająca w miasteczku. To wystarczająco utrudniało jego znalezienie, nawet do takiego stopnia że straż nie mogła sobie poradzić z tym problemem. To dawało przewagę nad zwykłymi strażnikami, ale nie nad Łowcą Czarownic. Chodź Grandrich został mile zaskoczony faktem iż jego ofiara go obserwuje, nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Ot jeżeli ten psi pomiot zaatakuje pierwszy, nie będzie musiał jego szukać a tym samym szybko i pewnie rozprawi się z zadaniem.

Pobliże wsi Mount. Godziny, wieczorne, przed północą. Łowca Czarownic kieruje swe kroki do najbliższej chaty chłopskiej

Myśląc tak i patrząc spokojnie spad kapelusza na drogę, po godzinie doszedł do owej wsi. W kilku chata paliło się światło, więc, nie musiał nikogo budzić. Walnął kilkakrotnie pięścią i krzyknął.
- Otwierać w imię Imperium!-
W chacie słychać było niespokojne poruszenie i po niespełna kilku minutach drzwi się otworzyły, a przed Volftem stanął prosty chłop z widłami.
- Czeg… o mój ty słodki… .Łowca Czałownic!- Chłop z wrażenia aż opuścił widły i szybko dodał.
-Proszę panie, proszę do środka, bo padać będzie za niebawem.-
Volft bez żądnej odpowiedzi wszedł, a jego ciężkie podkute buty dawały wrażenie niespotykanej powagi, wręcz grozy. Podszedł do krzesła, odsunął je od stołu i usiadł. Chłop szybko babę zagonił do kuchni, aby co upichciła i na stół podała, potem stanął po drugiej stronie stołu i zapytał.
- Mości Pan, w czym to ja, pomóc mogę? – w jego głośnie słuchać było, oczywiste podenerwowanie. Bo trzeba wam wiedzieć, że kiedy do jakiejkolwiek wioski przybywa Łowca Czarownic, ktoś na pewno albo zawiśnie albo spłonie.
- Czy w waszych pobliskich lasach, macie jakiego leśnika? Drwala może? Albo jakąś starą budowle?- Zapytał się w końcu Volft, spokojnym głosem, po chwili dodając-… albo jaskinie czy grotę?-
-Panie mój, sołtys wiedzieć będzie czy coś w lasach starego jest – Chłop lekko podenerwowany miętosił w rękach czapkę.
-A jeżeli chodzi o mnie, nic takiego… no chyba że.-
-Chyba że co?-
-Cmentarz, jakieś godzinę drogi, stary w lesie jest.-
-Cmentarz mówisz?- zaciekawiony Łowca Czarownic, aż uśmiechnął się parszywie i dodał.
-Coś ciekawego na jego temat, może wiesz?-
-Ano, Pan wybaczy, ale nikt od kilku lat tam z naszych chłopów nie chodzi.-
-A czyj to cmentarz?! W ogóle to siadaj przyjacielu, rozluźnij się… .Porozmawiajmy.-
Chłop zdziwiony, krzyknął do baby aby ta szybko co do picia przyniosła sam natomiast usiadł, usłuchawszy się Volft’a i zaczął opowiadać, już bardziej spójnie niż wcześniej.
-Chłopy gadają, ja tam nie wiem. Że jakieś kilka lat temu teść sołtysa z grobu wstał i straszy wszystkich, co na cmentarz przyjdą.
-Mówisz? A czyj to cmentarz? Duży?- Łowca Czarownic kochał opowieści chłopów o cmentarzach, to była rzecz, którą kochał w tej robocie najbardziej.
- Nasz, wprawdzie, kaplica starsza niż nasza okolica, wiedzieć trzeba i kilka grobów i grobowiec jeden duży z szarego kamienia, nie do naszej wsi należy. Ale reszta, co tu dużo gadać każdy z chłopów kogoś ze swej rodziny tam pochował.-
Po chwili baba chłopa przyniosła strawę i napitek, a że Volft nigdy nie gardził gościną przesądnych chłopów i wychodził z założenia że najlepiej gotują i ruszają biodrami chłopki, skorzystał. Tak więc pijąc i jedząc, rozmowa toczyła się dalej.
- Mówisz że od kilku lat, nikt na owy cmentarz nie poszedł. To gdzie teraz chowacie zmarłych?-
-Bez urazy Panie… -chłop nie wiedział czy powinien cieszyć się czy martwić z tego powodu że… -… ale nikt u nas, dzięki Sigmarowi, nie zszedł z tego świata.-
- Dobrze wiedzieć! Zdrowa wioska, w taki razie. Imperium jest dumne, że posiada takich ludzi pracy jak wy!.- Łowca Czarownic uśmiechnął się dość specyficznie i rzuciwszy chłopu na stół jedną złotą monetę, wstał i skierował swe kroki do drzwi. Chłop nie wierzył własnym oczom, o to złota moneta leżała na jego stole, którą właśnie dostał od Łowcy Czarownic. Dlatego od razu jak głupi rzucił się do drzwi i zanim Volft sięgnął za koładkę, ten już otwierał dla niego drzwi, i po cichu szepnął.
-Panie, północny-zachód od wsi, jest zrujnowana baszta. Sołtys kazał nic nikomu nie mówić, ale widzę żeś Panie nad wyraz dobry i szlachetny, to w rzyci mam rozkaz sołtysa.-
Grandrich uśmiechnął się tym razem bardzo szeroko i odpowiedział tylko…
-Jutro obudzi was piękny brzask słońca!- I wyszedł w mrok, pozostawiwszy świętującego chłopa z babą w małej, ale własnej izdebce, na łożu.



Łowca Czarownic kochał małe wsie, bo przeważnie nie trzeba było dużo chodzić w poszukiwaniu drewna i siana na małe przedstawienie. Kochał je też za to, że ludzie mieszkający w nich byli prości, ale bardzo uczynni. Co czyniło z nich genialnych informatorów, do tego tanich. Gdy skończył po godzinie „pracę w polu” udał się do największej chaty, która była notabene chatą sołtysa. W tym przypadku nie zamierzał być kulturalny. Dlatego jednym silnym kopnięciem, podkutych butów wyważył drzwi i z sarkastycznym, miłych głosem- Otwierać, Imperium!- wszedł do chałupy. Spodziewał się tego, co zastał. Mianowicie sołtys stał jak kłoda przy wejściu do kuchni, baba jego spała jak zabita zaś dzieci nie było dzisiaj w domu. Pewnie w mieście na jakiś naukach czy zabawach, na noc zostały.
-O mój Ty… .- Odezwał się sołtys, który miał już za sobą najlepsze lata swej młodości.
-Tak panie Sołtysie – Sarkazm łagodnego głosu nie schodził z ust Volft’a.
-Przyszedłem w kilku sprawach.- Łowca Czarownic usiadł i zaczął wyliczać na palcach.
-Mianowicie zabójstw w mieście, cmentarza, co twój teść podobno spać nie może i tego, że ukrywasz coś przed dobrym i ojcowskim okiem Sigmara.-
-Ja nic nie… .- Grandrich spodziewał się takiej odpowiedzi, powiem nawet więcej, chciał ją usłyszeć. Dlatego wstał i gdy podszedł do nadal sparaliżowanego starosty wsi, trzasnął go okutą rękawicą w brzuch a potem w ryj. Ten padł na ziemie i wypluwszy zęba zaczął szlochać, i coś mówić. Volft’a póki co to nie interesowało. Pomógł mu wstać i posadziwszy go na krześle, zapytał jeszcze raz.
-Co wiesz na te trzy tematy?... –
Noc była długa, a kobita sołtysa i chłop co dar od imperium dostał, oraz reszta plebsu, rankiem usłyszeli szum i skwierczenie. I o to ich oczom ukazało się poranne wstające słońce oraz „rozpromieniony” sołtys.

c.d.n
Odpowiedz
#2
Początku nie da się czytać. Popraw dialogi, każda wypowiedź innej postaci powinna być od nowej linijki i od myślnika, bo w tej chwili jest to nieczytelne. Poczekam, aż to poprawisz i wtedy doczytam do końca.
Nie robię wyjątków. Czarny, niebieski, pomarańczowy, czy nawet zielony jak zajdzie potrzeba.
Odpowiedz
#3
Zgadzam się. Nie da się tego czytać. A szkoda, bo za młod(sz)ych czasów grało się z chłopakami przy świeczkach w piwnicy... Popraw dialogi, to chętnie przeczytam. Smile
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#4
Służę uprzejmie. Tekst został poprawiony Wink
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości