Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pamiętnik Oswalda Randl'a cz.II
#1
Dzień (teoretycznie) 5, dwadzieścia lat od dnia ZERO


- Cholera, musiałem paść ze zmęczenia kiedy biegłem... ale miejsce do odpoczynku wybrałem sobie CUDOWNE... kurwa – wokół mnie była cisza, wiatr wiał piaskiem po oczach a sama pustynia wyglądała jak niekończącą się piaskownica... Tylko czemu nie miałem ze sobą łopatki ?? Wstałem, otrzepałem się z piasku ( co i tak w mojej sytuacji, nie miało sensu) i z bezradną miną zacząłem powoli iść przez te nuklearne pustkowie. Po pewnym czasie, zdjąłem sobie resztki pozostałości po podkoszulku i przewiązałem usta i nos, bo piasek wpierdalał się wszędzie, a po kilku następnych minutach moje buty wylądowały na ramieniu, a resztkami koszuli owinąłem sobie stopy. Słońce świeciło straszliwie, czułem prawie każdy kawałek mojej skóry, jakby palił się straszliwym żarem a miejsca na cień nie było w promieniu kilku a może nawet kilku dziesięciu kilometrów. W pewnym momencie założyłem buty z powrotem na stopy gdyż żar piasku był za wielki. Po paru godzinach, moja sytuacja była tak oczywista, że nawet słyszałem kroki kościstych palców śmierci za sobą i ostrzenie kosy. Byłem odwodniony, głodny, zmęczony, spalony prawie jak ... TEN piasek – No rzesz kurwa jego mać !! ... W taki sposób mam umrzeć !! – stanąłem, wyprostowałem się i powolnym ruchem zacząłem rozglądać się jak sęp za ofiarą – NIEE ! nie zginę tak łatwo, nie tym razem ... – w pewnym momencie dostrzegłem na horyzoncie, małą czarną linie. Może nie było to dostatecznie duże znalezisko aby się cieszyć, ale wystarczało żeby mieć nadzieje, że przeżyje. Więc powoli i całkowicie wymuszenie ciągnąłem swe ciało w tym kierunku. Słyszałem tylko jak wiatr hulał radośnie, z powodu tej niekończącej się przestrzeni i jednej małej, mizernej przeszkody. Cieszył bym się razem z nim, gdyby nie to że był cholernie ciepłym wiatrem a moja skóra zaczynała wyglądać jak gleba podczas suszy.
- DASZ rade Oswald,... nie poddawaj się,... jesteś już blisko... – Wmawiałem sobie te słowa, ale czy sam w nie wierzyłem, tego nie mogę powiedzieć, chociaż... . Po (chyba) godzinie zauważyłem kontury budynku !! Nawet nie wiecie, jaka była moja pieprzona radość kiedy zauważyłem że wystający nad niebo obiekt, miał napisane „ STACJA BENZYNOWA ” choć połowa napisu zachodziła rdzą, lecz dało się przeczytać. Nie strudzenie i zmordowanie brnąłem przez te piekielne piaski i uwierzcie lub nie, na mojej wyschniętej, opatulonej twarzy pojawił się uśmiech, można by go nazwać grymasem zwycięstwa. Lecz pozostawało jedno pytanie, które zmyło mi owy grymas, czy stacja jest pusta ??
Nie miałem zamiaru znowu spotykać gości, dostać po głowie, spać... lub zginąć.
Gdy byłem jakieś 30 metrów od tyłów stacji benzynowej, rozejrzałem się powoli i dokładnie. Na tyłach był jakiś szkielet ciężarówki z przeżartą plandeką oraz jakaś komórka lub schowek – Psia krew !! wiedziałem że o czymś zapomniałem,... gaz rurka, ... no nic będę musiał poszukać innej broni – oprócz tego wszystkie były jeszcze drewniane drzwi, chyba zamknięte oraz drabinka na dach stacji i kilka beczek za płotem wykonanym z siatki drucianej, pordzewiałej jak sam skurwysyn. Zacząłem powoli zbliżać się do tej małej komórki, nie robiąc więcej hałasu jak poruszający się kot. Gdy byłem przy drzwiczkach komórki, powolnym ruchem złapałem za starą poniszczoną klamkę i uważnie obserwując drzwi od stacji, pociągnąłem ją na duł. Lekko zazgrzytało, zawiasy przeżarte piaskiem pustyni zaskrzypiały cichy a wewnątrz padały nikłe promienie słońca, oświetlające części komórki. Rozejrzałem się szybko i stanowczo w poszukiwaniu JAKIEJKOLWIEK broni, lecz znalazłem jakąś drewnianą szafę z przeżartymi drzwiami, dwie beczki pełne piasku i ... – TAK !! ... może mi się przydać, jak najbardziej, fortuno ! nie opuszczaj twoje wiernego sługi ! – Bardzo zardzewiały szpadel z nawet dobrej jakości kijem. Powoli podszedłem do kąta w którym leżał szpadel, złapałem go i już miałem wychodzić, kiedy to zauważyłem jak w jednej z beczek, piasek jest usypany w nienaturalną górkę. Przełożywszy szpadel do lewej ręki, spojrzawszy się na drzwi od stacji, prawą ręką lekko zacząłem odkopywać znalezisko.
Po chwili zorientowałem się że jest to małego kalibru, lufa do pistoletu. Nie jestem dobrym rusznikarzem, ale na oko, być może do colta albo po prostu jakaś rurka w dobrym stanie. Czymkolwiek by nie była przyda się na pewno, więc schowałem ją do nogawki na wszelki wypadek i powolnym krokiem skierowałem się do drzwi, z przygotowanym szpadlem. Wychodząc z komórki rozejrzałem się na boki, gdyż z tej pozycji widać była dwa końce drogi lub zasypanej w połowie, autostrady. Miałem skrytą nadzieje że nikt nie będzie tedy jechał przez następne kilka godzina, aż nie okaże się że wziąłem z tej stacji wszystko co mogłem wziąć. Nie jechało nic, a jedynym korzystającym z drogi klientem był latający bezwładnie piasek zasypujący i odkrywający skarby przeszłości...

Powolnym, czujnym i trochę niespokojnym krokiem podchodziłem do tylnich drzwi, stacji benzynowej z nadzieją w sercu że są one otwarte. Ale jak to zwykle w życiu bywa, „nadzieja często daje dupy” wiec drzwi były zamknięte a żeby było śmieszniej sama klamka w momencie dotknięcia odpadła od drzwi.
- No normalnie... ZAJEBIŚCIE !! – przekląłem cicho i zacząłem powoli oglądać drzwi, czy aby na pewno są tak twarde na jakie wyglądają. Owe nieszczęsne drzwi zrobione były chyba z płyty wiórowej, czyli jest szansa że przy odpowiednie silnym uderzeniu, ustąpią. Ale czy na pewno jestem sam w tych gruzach, bo nie uśmiecha mi się napierdalanie w drzwi szpadlem, kiedy w środku siedzi jakiś koleś i tylko czeka, aż szanowny wędrowca wychyli łeb.

Nie tym razem... – pomyślałem i powolnym krokiem zacząłem obchodzić
stacje od prawej strony, uważając przy tym na otwarte lub nie posiadające szyb okna. Gdy doszedłem do pierwszej bocznej ściany, na wprost mnie leżały poniszczone i popękane koła, najróżniejszych samochodów, zresztą, wszędzie wokół mnie jest ich pełno. Prócz tego widziałem kawałek autostrady ciągnącej się chyba na południe, albo na wschód... zresztą kogo by to w tym momencie interesowało.
Doszedłem do końca tej bocznej ściany i zauważyłem automaty do rozlewania paliwa, kilka z nich było pokryte rdzą a kilka całkowicie wyrwane z betonu, najwyraźniej ktoś miał nadzieje że znajdzie tutaj resztki płynnego złota.
Dach mimo że posiadał kilka znacznych dziur i był dosłownie nagryziony przez czas, dawał schronienie przed słońcem lecz to że czyjaś ręka swobodnie na wietrze ruszała się w tą i z powrotem nie było chyba normalne...
- fuck... – przekląłem cicho i przygotowałem szpadel do ewentualnej obrony, a ręka zwisała dalej, kołysząc się na ciepłym, suchym wietrze pustkowi.
Skrzypienie drzwi zaczęło mnie denerwować a ta cisza, która stawała się coraz bardziej namacalna wywoływała we mnie uczucie... grozy ...
- Albo koleś na dachu się opala, albo ma cały świat w dupie, być może ma go w dupie i nie żyje... że też muszę mieć takie problemy z życiem... cholera – pomyślałem sobie i powoli wyjrzałem zza rogu...
Drzwi lekko stukały o framugę, okno koło mnie o rozmiarach ok. 1,5 metra x 2 m nie miało prawie całkowicie szyby, tylko kawałki resztek zaklejonych kitem. Ze środka natomiast wydobywało się chłodne, miłe i przyjazne powietrze co już cholernie, nie wróżyło niczego dobrego, nie wspominając o tej ręce.
- Wychyl się przez okno a zobaczysz jak twój mózg wreszcie jest szybszy niż był... ale nie w myśleniu – nienawidzę jak tak myślę, ale w końcu jest sobą, a nie kimś innym, i całe kurwa szczęście.

Zabawne, jak nasz mózg czasami myśli kiedy nastaje chwila zagrożenia. U niektórych całkowicie się wyłącza, u innych zaczyna pracować na najwyższych obrotach ( co przeważnie nazywamy trzeźwością umysłu) a u np. mnie... robi sobie kurwa jazdę... .


- Nie będę ryzykował, ja mam czas... – po takim postanowieniu zacząłem się powoli i ostrożnie cofać się do tyłu, aby okrążyć budynek i wejść przez otwarte drzwi. Mam większe szansę na obronę kiedy koleś będzie strzelał przez drzwi, niżej przez okno... co prawda małe, ale są !
Kiedy wróciłem do tylnich drzwi, zobaczyłem że są otwarte.
-Ooo... kur... !! ... – nagle jak poparzony rozejrzałem się do o koła, moje oczy przeleciały cały teren zahaczając o każdy obiekt. Lecz nikogo ani niczego nie zauważyłem, chociaż przez chwile wydawało mi się jakby drzwi od tej małej, drewnianej komórki się przymknęły. Uścisnąłem mocniej łopatę w dłoni, powolnym krokiem podszedłem do drzwi stacji i lekko wychylając się, zajrzałem do środka. Kurz i piasek leżał ciężko na każdym skrawku tego zapomnianego miejsca, a powietrze było szare od sypiącego się tynku. Wiatr żwawo biegał po pomieszczeniach, zahaczając o drzwiczki półek, tworząc muzykę ciszy, filharmonie post-nuklearnej natury. Moje oczy zarejestrowały długi korytarz który był zawalony kawałkami ścian oraz gruzu.

Dla bardziej wyczulonego oka, nie było problemu dostrzeżenie iż w niektórych ścianach były dziury po kulach małego kalibru.
Powoli wkroczyłem do środka, wyostrzając wzrok do granic możliwość a serce zaczęło gwałtownie przyspieszać. Moje ubrania, którymi owinąłem sobie głowę i stopy były całkowicie mokre od potu, włosy zasłaniały mi obraz korytarza. Co rusz zaciskałem mocniej szpadel, okręcając go wokół własnej osi.
Przeszedłem kilka metrów gdy po prawej stronie zobaczyłem otwarte drzwi. Były otwarte do środka więc powolnymi krokami zacząłem iść lewą ścianą, nie tracą ani na sekundę obrazu z prawego pokoju. Wpierw dostrzegłem stare szafy, pootwierane na oścież oraz jakieś poobdzierane plakaty na ścianach, na podłodze zaś pełno szkła i jakiś rupiecie. Byłem na wprost drzwi i gdy chciałem już podchodzić, zobaczyłem kawałek białego materiału leżącego na ziemi w lewym, dolnym rogu. Był on jednakowej szerokości i ...
- ... BANDAŻ ?! – po głowie przeleciało te słowo, a za nim jak pociąg towarowy, setki prawdopodobieństw i możliwości. Poczułem na ustach gorzki pot, oczy zaczęły szczypać a temperatura jakby gwałtownie się podniosła. Stałem tak przez chwile, i gdyby nie to że po mojej prawej stronie były jeszcze jedne otwarte drzwi, to usiadł bym i pomyślał. Ale to był by największy błąd w jaki mógł bym popełnić... Czułem jak palce mi drętwieją od mocy z jaką ściskałem ten szpadel, dwoma krokami zbliżyłem się do drzwi. Gdy byłem jakieś kilkadziesiąt centymetrów od framugi drzwi, dostrzegłem że końcówka bandaża, która idzie dalej za ścianę, ma czerwone plamki. Nie trzeba być geniuszem aby domyślić się że to jest krew, CZYJAŚ krew. Uchwyt od szpadla zrobił się mokry, do palców już nie dochodziła krew, a moje oczy wołały o przerwę. Do mych uszu dochodziły już najmniejsze dźwięki, a stukot drzwiczek tak nie rytmiczny, zaskakiwał mnie za każdym razem. Wchodziłem w pewną paranoje, a najgorsze jest to że czułem czyjąś obecność, osoby trzeciej. Bo drugą jest ten koleś którego ręka właśnie gdzieś tam, chybocze się na wietrze.
- no nic, przecież nie będę tu stał tak całą wieczność.. – pomyślałem i z opanowanym krokiem oraz na wolnym oddechu, po cichu wszedłem do środka. Od razu po wejściu w oczy rzucił mi się obraz zakrwawionego bandaża, leżącego na kupce gruzów, pod oknem. W sumie, to na całej kupce było sporo zatęchłej, starej krwi, a w pomieszczeniu unosił się dziwny zapach. Rozejrzałem się dokładnie ale nic po za tym nie zauważyłem, prócz... . Podszedłem do jaśniejącego od promieni słońca, złotego przedmiotu, to był nabój, dokładnie to 9mm. Wokół kupki natomiast leżało kilka łusek, niedbale porozrzucanych po podłodze, pod oknem. Schowałem nabój do kieszenie i wyprostowałem swój kręgosłup, nadal natomiast nie słyszałem żadnego dźwięku świadczącego o czyjejś obecności. Gdy przeciągnąłem się i trochę uspokoiłem podniosłem jeszcze dwie łuski, żeby czuć się posiadaczem czegoś, i rzuciwszy jeszcze raz okiem na pomieszczenie wyszedłem na korytarz.

W tym świecie człowiek jest tak samotny i tak nie naturalnie odseparowany od człowieczeństwa że sam fakt posiadania jakiegokolwiek przedmiotu budzi w nim nadzieje, coś co może mu pomóc podnieść się z psychicznego upadku, nawet taki pierdolony nabój.

Powolnym krokiem zacząłem zbliżać się do środkowych drzwi prowadzących do sklepu, wtedy usłyszałem zbliżający się dźwięk z autostrady...

Szybko wpadłem do pomieszczenia z bandażem, stanąłem za drzwiami i wyczekiwałem. Dźwięk zbliżał się dość szybko, i po pewnej chwili można było powiedzieć że w moją stronę jedzie motor, jeden motor - Zawsze jest jakiś problem, i zawsze razem z jednym jest ich pełno – o tej smutnej prawdzie pomyślałem i modliłem się aby motor się nie zatrzymał aby napełnić bak niczym i dla przyjemności rozwalić komuś głowę. Warkot silnika był już namacalnie blisko, wręcz czułem już zapach spalin i widziałem uśmiech motorzysty szczerzący się z radości zabijania... wtem usłyszałem jakby był koło mnie i ... – przejechał ... uff !! ...- z radości lekko i słabo walnąłem pięścią w ścianę, ten koleś przejechał i nawet nie zauważył pewnie trupa. Jednak szczęście jeszcze mnie nie opuściło. Gdy już słyszałem oddalający się dźwięku motoru, zanikający w ciszy, wyszedłem z pomieszczenia i znowu powolnym krokiem szedłem do centrum stacji benzynowej. Każdy mój krok był jak spadające kowadło, ciężki, głośny i niedbały. Nie miałem siły na nic, a oczy domagały się odpoczynku, snu... bardzo długiego snu. Zasnął bym, gdyby nie ten denat na dachu oraz dziwne uczucie iż każda spędzona tu chwila może skończyć się gorzej niż śmierć przez ukąszenie jadowitego węża, a samotność znowu zapukała do mych drzwi...

Kolejny raz samotny i pewnie będę się tak czuł aż do śmierci, bo kto w takich czasach może być twoim przyjacielem ? Chyba tylko dobrze wyczyszczony rewolwer oraz karabin maszynowy. Jasna cholera, co ja teraz zrobię... trzeba zabijać aby żyć ? to tak jakby z wojną atomową, ziemia zamieniła się w dżungle. Przetrwają tylko najsilniejsi,... co też żeśmy uczynili !!

Gdy byłem już przy ladzie, obejrzałem całe główne pomieszczenie w poszukiwaniu czegoś co mogło by mi się w danej sytuacji przydać, prócz zardzewiałego małego kluczyka nie znalazłem nic. Na podłodze zaś w cieniu, koło głównych drzwi wejściowych leżało kilka łusek od tych samych 9 mm naboi i pełno jakiś starych gazet typu „Podróżuj sam autostopem” albo „5 kroków aby schudnąć”. Jakie to było w tym żenujące, czym ludzie się przejmowali przed wojną, jakimiś popapranymi głupotami. Nie przypuszczali pewnie nawet że nastąpi zagłada, albo że nastąpi tak szybko. Odkładając na blat magazyn „Man’s World” przeszedłem powoli do pokoju po lewej stronie, delikatnie stąpając po szkle aby przypadkiem kogoś nie obudzić, bo jeśli denat na dachu został zastrzelony to zabójca może być jeszcze w tym budynku. Gdy byłem już przy drzwiach, wychyliłem się lekko i obejrzałem całe pomieszczenie powoli i uważnie. Kilka otwartych, metalowych szafek przy prawej ścianie, jakieś dwa połamane biurka przede mną oraz wybite okna wychodzące na pustynie oraz drewnianą komórkę. Po lewej stronie, drzwi do następnego pokoju z którego dobiegają jakieś stukoty i tupoty – ...no to mam pierwszą ofiarę... – pomyślałem i zacisnąwszy mocniej szpadel, podszedłem po cichu do drzwi. Podnosząc szpadel do góry lekko wychyliłem się do środka i z resztką siły rąbnąłem w coś na ziemi. Usłyszałem potem jakiś jazgot i niezdrowe pluśnięcie, ... Podniosłem szpadel razem z rozmazanym szczurem.
-Ja pierdole... zawału zaraz dostane jak tak dalej pójdzie.. – powiedziałem jak najbardziej spokojnie i poczułem ten sam głód i pragnienie, co trawiło mnie na pustyni. Podniosłem wyżej szpadel, popatrzałem się na rozmazane ciałko szczura i z niesmakiem zdrapałem go i schowałem do kieszeni -... Jeszcze nie upadłem tak nisko ... jeszcze nie ... – rozejrzałem się po tym pomieszczeniu i o dziwo znalazłem stare poniszczone ale nawet wygodne łóżko. Oczywiście wnioskowałem to tylko za pomocą percepcji, gdyż jak się okazało chwile później, sprężyny wbijające się w plecy nie były wygodne ani nawet bezpieczne. Byłem jednak tak zmęczony że zaryzykowałem i po chwili przyszedłem z kilkoma deskami, które położyłem na sprężynach i kiedy zasnąłem, nie mam pojęcia, może nawet minutę po tym, lecz nie dane mi było spanie zbyt długo...

Dzień (teoretycznie) 6, dwadzieścia lat od dnia ZERO

Obudziły mnie ciche, niezgrabne kroki rozdrabniające szkło w głównym pomieszczeniu. Powoli z zaspanymi oczami wziąłem do ręki szpadel i zgramoliwszy się z łóżka, podszedłem do drzwi. Stanąwszy po prawej stronie i obróciwszy szpadel tak aby był skierowany tą ostrą stroną do drzwi, wyczekiwałem. Obraz miałem zamazany i do tego jeszcze w pomieszczeniu panowała ciemność, co dawało dla mnie bardzo kiepską sytuację lecz mimo wszystko wręcz wytrzeszczałem oczy aby dojrzeć czyjąś sylwetkę wychylającą się przez drzwi. Kroki nie ustępowały, najwidoczniej nieproszony gość szukał czegoś lub kogoś. Nie wydaje mi się aby był to morderca denata u góry lecz kto wie. Przypuszczam że zawędrował tu przez przypadek tak jak ja, i przez przypadek dzisiejszego wieczora ktoś z nas będzie musiał opuścić te ziemskie piekło.
Stojąc tak przy drzwiach i wyczekując, przez moment usłyszałem ciche przekleństwa po których kroki ucichły zaledwie kilka metrów ode mnie – Jasna cholera, czy on wie ze ja tu jestem ? ... a jeśli tak to co ja kurwa mam teraz zrobić ... – mimo że byłem wyrwany ze snu, czułem że muszę zacząć i to szybko myśleć. Taka sytuacja może obrócić się przeciwko mnie, jeżeli on skuma się że czekam na niego z szpadlem za drzwiami. Różne myśli biegały mi po głowie ale nie potrafiłem z nich ułożyć żadnego sensownego planu. Trzeźwość w walce oznacza życie, a ja ją akurat kurwa zgubiłem. Nagłe zobaczyłem jak zza framugi powoli wychyla się głowa pełna kosmatych czarnych włosów i oczy które szukały mnie w ciemności, gdy nasz wzrok spotkał się w jednym punkcie, wbiłem w jego twarz z całej siły szpadel, aż trysnął słup krwi. Słyszałem tylko niezdrowe pęknięcia czaszki i stłumiony krzyk rozpaczy. Puściłem moją prowizoryczną broń, a denat zrobiwszy kilka kroków do przody przewrócił się na ziemie, krew wylewała się z niego jak z rozciętego worka, ziarno. Z obrzydzeniem, butem zablokowałem mu głowę i szybkim szarpnięciem wyciągnąłem szpadel. Czułem się dość dziwnie, ale to chyba normalne kiedy w rozpaczy o przeżycie zabija się drugiego człowieka. Chociaż teraz stojąc nad tym ciałem, zastanawiałem się nad kilkoma sprawami, co on do tej pory swej śmierci, zdołał zrobić na tych pustkowiach ? Może właśnie przed momentem zabiłem kolesia który uratował wioskę która nie miała wody ? Albo seryjnego mordercę lub jednego z członków gangów, które napadają na karawany ? A może to był ich skaut ? Jeśli tak, to kurwa już niedługo tutaj po niego przyjadą... Fuck.

Dobrą stroną tej sytuacji było to, iż miał sporo żarcia oraz Walther’a p-99 z 7 nabojami 9mm. Wyjąłem magazynek, dołożyłem jeszcze ósmy i od razu poprawił mi się humor. Potem przebrałem się w jego poniszczony płaszcz z jakiegoś lekkiego brązowego materiału. Maskę gazową natomiast przewiesiłem przez ramie, pistolet zaś włożyłem za mój nowy pasek od spodni. Spojrzałem jeszcze, co denat miał w plecaku i znalazłem jakąś dziwną mapę oraz kilka dolarów, no i latarkę bez baterii. Przyfarciło mi się, że znalazłem taki łatwy łup. Teraz tylko pozostaje pytanie czy przespać się jeszcze chwile, czy iść zobaczyć denata.

Niesamowite, jak człowiek pewniej się czuje gdy ma przy sobie broń. Ta broń daje mu złudne panowanie nad drugim człowiekiem. Czemu złudne? Bo przecież ten drugi człowiek też może mieć broń, a nawet może potrafić się nią lepiej posługiwać niż Ty lub Ja.
Broń, narzędzie zguby czy może świadectwo postępu człowieka ?...

Mimo iż było ciemno i ponuro, a nieprzerwane uderzenia drzwiczek od komórki nadawały wręcz grozy do mojej i tak nie ciekawej sytuacji, postanowiłem pójść po denata. Lecz wpierw świeże zwłoki wyrzuciłem na pustkowie aby tam resztę dzieła kremacji dopełniło słońce. Gdy pozbyłem się problemu, podszedłem do pordzewiałem drabinki za stacją. W całej tej ciemności nie widziałem nic prócz pordzewiałych szczebli, które mieniły się resztkami swego niegdyś metalicznego koloru w promieniach księżyca. Powoli i ociężale wlazłem na dach, potem ostrożnie zmierzałem ku denatowi na czworaka, gdyż dziury w dachu to spore prawdopodobieństwo na tym zapomnianym przez Boga świecie. Gdy tak człapałem poczułem że lewa dłoń dotknęła czegoś suchego lecz nie należącego do naturalnego zbioru części tego dachu. Zatrzymałem się i z czystej ciekawości poświeciłem na moment latarką – O pierd*** ... – natrafiłem na zaschniętą plamę krwi. Czyli denat był ranny już w momencie wejścia na dach, czyli jest też możliwość, iż rano ujrzę na drabince też zaschniętą krew. Jednym słowem jeśli to prawda nieżywy sąsiad był już ranny gdy postanowił wejść na dach, ale po jaką cholerę?. Po krótkiej przerwie ruszyłem powoli dalej czując nieodparcie pod palcami zaschniętą krew. Gdy byłem jakieś 4-5 metrów od zwłok, zauważyłem jak na wprost mnie na pustkowiu poczęło się coś ruszać, i to bardzo gwałtownie. Tak jakby coś właśnie zaczęło biec w moją stronę. Nie tyle, co to widziałem ale słyszałem jakby parskanie i skomlenie, uogólniając po prostu dziwne odgłosy wydobywające się z wszechogarniającego mroku. Podczołgałem się do denata i w tym właśnie momencie usłyszałem jak coś ciężkiego wbija się w stare, zjedzone przez czas drzwi do środka stacji. Niesamowity hałas wypełnił cisze nocy, coś tam pode mną rzucało się lub szukało czegoś niszcząc przy ty wszystko co da się jeszcze połamać lub potłuc. Szybko i agresywnie wyjąłem Walther’a i wycelowałem w stronę drabinki, chociaż na dobrą sprawę nie widziałem jej kawałka ani trochę. Hałas przenosił się od pomieszczenia do pomieszczenia aż nagle ucichł zupełnie z tyłu, miej więcej w miejscu gdzie powinny być tylne drzwi.
Przez kilka minut wyczekiwałem koło denata z wyciągniętym pistoletem w kierunku drabinki ale nic się nie poruszyło. Po jakimś czasie, nie jestem w stanie ocenić po jakim, poczułem się straszliwie senny. Więc otuliwszy się swym płaszczem ułożyłem się jakieś 4 metry od zwłok i zasnąłem... .
Nie było to długi sen, może dwu, trzy godzinny lecz wystarczający aby zregenerować siły na tyle aby kontynuować wędrówkę. Tak naprawdę spał bym dłużej gdyby nie te cholerne palące słońce i suche powietrze. Wstałem wyplułem piach z ust i wyciągnąłem trochę prowiantu. Po małym skonsumowaniu śniadania obszukałem powoli już gnijące ciało „sąsiada”. Prócz widocznego zegarka miał jeszcze porządne wojskowe buty, które szybko założyłem oraz kiepskiej jakości nóż myśliwski. Ten nóż to miał właśnie w butach więc doszedłem do wniosku że po prostu nie zdążył go użyć aby uratować się od śmierci. Co ciekawe, denat miał jeden ślad postrzałowy w lewą rękę, przewiązany bandażem oraz naprawdę sporą ranę szarpaną na klacie i kilka pomniejszych na kończynach. Czyli jego zabójca musiał mieć oba rodzaje broni lub ... Przez moment siedziałem patrząc się na denata i przypominając sobie odgłosy dochodzące wczoraj z dołu – Lub musiał to być jakiś spory zwierz, naprawdę duży aby powalić dorosłego faceta i to w dodatku tak, aby ten nie zdążył wyjąć noża – dokończyłem myśli, mówiąc na głos. Czyli z tego wynika że mój zmarły przyjaciel musiał się tutaj niefortunne przenocować po tym jak został trafiony w rękę. Pewnie próbował się zabandażować, stąd te bandaże na dole. Gdy zakończył wymianę opatrunku postrzelonej ręki poszedł spać. W nocy natomiast zaatakowała go ta bestia, nieszczęśnik jedynie mógł uciekać zaspany i tak wlazł na dach po ciężkich ranach zadanych przez tego potwora. Jednym słowem wykrwawił się tutaj na dachu. Ale co tutaj robił ten koleś z maską gazową ? ...

Gdy zszedłem powoli z dachu i wyciągnąłem Walther’a moim oczom ukazał się widok dość szokujący. Mianowicie przede mną w korytarzu stacji leżały dosłownie rozszarpane zwłoki tego kolesia którego wyrzuciłem na pustynie. Był cały pogryziony a kończyny powyrywane ze stawów. Korytarz był cały zapaćkany krwią w wśród gruzów leżało spore, wręcz monstrualne czarne cielsko. To coś było odwrócone do mnie plecami i tylko po wstępnych oględzinach doszedłem do wniosku że gdyby wstało jego długość była by ponad 2,5 metra. Popatrzałem się bezradnie na mój pistolet, wyglądający przy tym jak zabawka 8 letniego dziecka i od razu zwątpiłem w siłę technologii. Powolnymi kroczkami zawróciłem i omijając łukiem stacje benzynową, poszedłem autostradą do góry, czyli chyba na północ. Gdy stałem już na poniszczonym betonie a za mną było to coś, zacząłem biec tak szybko jakbym był goniony przez samego Lucyfera, a może On tam właśnie spał?... .




Nie biegłem długo, w sumie to po kilkuset metrach złapała mnie kolka i przygwoździła do ziemi, ale mimo wszystko wolałem iść niż stać. Słońce zaczęło znów grzać straszliwie, a strach przez skończeniem się wody był potęgowany z każdym nowym krokiem. Wtem gdy byłem jakiś dobry kawałek drogi od stacji benzynowej moim oczom ukazał się widok dość osobliwy. Otóż przede mną kilkadziesiąt metrów dymił się chyba jakiś pojazd i kilka sylwetek leżało na drodze, oraz jedna stała i z wyciągniętym gnatem celowała komuś w czachę. Nie słyszałem kompletnie nic z tej odległości więc zacisnąwszy mocniej pistolet, parłem dalej w kierunku owego zdarzenia. Gdy byłem co raz to bliżej, zauważyłem że owa stojąca postać zauważyła że się zbliżam, ale nie zareagowała. Po chwili byłem zdolny zauważyć długie, dziwnie poszarpane czarne szaty i jakiś wisiorek na ręce trzymającej broń, ofiara natomiast była ostro pokiereszowana i ranna, skomlała i płakała. Słońce odbijało się od wypolerowanego Deserta kiedy usłyszałem – Amen owieczko ... – i donośny strzał rozległ się na pustyni, krew i kawałki czaszki poszybowały w kierunku wolności. Stanąłem jak wryty na widok rozbryzgującego się mózgu na poniszczonej szosie, a czarna postać odwróciła się w moim kierunku i z pod niebieskich i poniszczonych Leonek, oczy piwne poczęły mnie obserwować. Nie byłem w stanie wykonać najmniejszego ruchu gdyż przed oczami cały czas miałem tą egzekucje, gdy usłyszałem jego głos – Pan pyta się, jak ci na imię dziecię moje... – Gdy otrząsnąłem się z szoku, spojrzawszy na jego zakłopotaną i nad wyraz litościwą twarz odpowiedziałem powoli – Oswald a ... – nie zdążyłem wyprowadzić swojego pytania gdy on znów zapytał – Boisz się ty Pana ? - stał i zadawał mi te pytania całkowicie nie wykonując żadnego ruchu, a pewna ręka z desertem zwisała bezradnie, jakby wszystkie ścięgna i mięśnie urwały się dawno temu. Nie miałem zamiaru przeciwstawiać się panu, a szczególnie temu, który ma w sobie amunicje typu magnum 44. – Tak, boje się pana...- odpowiedziałem pewnie i z największą pokorą na jaką było mnie stać, gdyż widok tego flegmatycznego osobnika na tle zniszczonego Craislera i pięciu trupów, robił wrażenie jak jasna cholera. On natomiast odpowiedział – Ci co sprawiedliwi, boją się miecza jego wiec i ja będę sprawiedliwym dla błądzących – po tych słowach, prostym ruchem schował broń do kabury, poprawił Lenonki i wyprostowawszy się, rozciągną obolałe plecy – A więc może powiesz mi kim ... – Jestem ręką pana, nabojem proroczego gniewu i zbawienie piasków pustkowi – przytaknąłem potwierdzająco i zapytałem ponownie, lecz troszeczkę inaczej – A jakie twoje ziemskie imię ? – najwidoczniej chyba zrozumiał, gdyż przez chwile zamyślił się i odpowiedział – Owieczki zwą mnie Nanuris... – w między czasie zaczął obszukiwać zwłoki i wkładać je do poniszczonego wozu. Ja stałem i patrzałem się jak cielak i nie wiedząc co powiedzieć zapytałem – A gdzie podążasz ? – gdy wrzucał ostatniego trupa, znieruchomiał i dopiero po kilkunastu sekundach odpowiedział – Pan szuka miejsc i owieczek, więc i ja szukam... – aha więc w takim razie, pewnie idziesz w tym kierunku gdzie ja – zagadnąłem śmiało, lecz on nic nie odpowiedział tylko po skończonej robocie, oderwał od jednego ciała szmatę, nasączywszy benzyną włożył do baku i po krótkiej dziwnej modlitwie która brzmiała chyba tak:
Ofiary zgrzeszyły
odkupienia dostąpiły
W rękach moich dzięki tobie
....

Podpalił szmatę i powolnym ruchem zaczął zbliżać się do mnie, a kiedy byliśmy na wyciągnięcie ręki powiedział – Dzieło pokuty teraz spłonie – i jak nie pieprznęło, to do dzisiaj słyszę ten huk... .




I pewnie jak się już domyślasz, od tamtego momentu był moim towarzyszem na tym pustynnym świecie. Tylko zastanawiam się w jaki sposób tacy ludzie stali się takimi „wyjątkami”. Czy to można nazwać Religijną Ewolucją ? Czy może po prostu siadło mu coś na bani ?Do tej pory tego nie zrozumiałem.
Od incydentu z samochodem minęło jakieś dwa dni które spędziliśmy podróżując do Rapid Town, myślałem że wśród ludzi będę czuł się lepiej lecz pomyliłem się i to bardzo...


Dzień (teoretycznie) 7, dwadzieścia lat od dnia ZERO

Gdy zobaczyliśmy pierwsze sterczące na horyzoncie kikuty budynków zatopione w wschodzącym słońcu, byłem szczęśliwy.
- No Nanuri, doszliśmy... cholernie dłużyła się ta droga, co nie ? – spojrzałem się na kaznodzieje, twarz jego nie wyrażała radości, nie wyrażała niczego.
-Co ci jest ?- zagadnąłem, a on wyciągnął rękę w stronę miasta i powiedział
– To ludzie uczynili sobie to, czego pan przyrzekł nigdy więcej nie uczynić – w pewnym momencie usłyszał żal w jego głosie, a po chwili gniew. Opuścił rękę poprawił plecak i powiedział – Trzymaj się blisko owieczko, bo stado wilków czy cha w tych ruinach – I zaczął iść w kierunku miasta, ja natomiast szybko dopasowałem się do jego kroku i podążyłem za nim.
W ciągu kilku godzin byliśmy przed ruinami jakiegoś większego miasta, gruzy sypały się z poniszczonych ścian, wokół panowała cisza, lecz nie taka jak na pustyni. Tu panowała cisza śmierci, przyjaciel tych co stracili rozum, wróg tych co dopiero stracić go mają. Szkło było wszech obecne, zniszczony beton na drogach, powyginane i połamane lampy, wywalone z mieszkań, poniszczone meble i kawałki budynków leżące na ulicy. Wszystko to sprawiało widoki i uświadamiało że cywilizacja upadła, upadła w momencie gdy miała wzejść.
-Nanuri, Ty za pewnie byłeś w tym mieście już wcześniej ? – zapytałem oglądając martwe mieszkania i ulice. – Tak – odpowiedział patrząc się na wprost naszego potłuczonego chodnika. – Czy dużo jest tu ocalałych ?– Nikt tu nie żyje, oni wegetują – Jak to ? – Nikt nie żyje bez słowa pana – No tak, no przecież, mogłem się domyśleć.. – po chwili zapytałem znowu. – To ile tu jest tych zabłąkanych owieczek? – kaznodzieje najwyraźniej zaciekawiło te pytanie, wiec odpowiedział po krótkiej chwili – Nie jest ich wiele , chowają się jak szczury, szukając przeszłości aby zapchać czymś teraźniejszość – Skręciliśmy w jedną z uliczek, i teraz szliśmy między dwoma wysokimi ruinami bloków mieszkalnych, a on kontynuował – Nie widzą już nic prócz nieuniknionej śmierci i wszech obecnej choroby. Oni – staną i popatrzał na mnie – oni stracili już wiarę, stracili już pola na których byli bezpieczni, gdyż doglądał ich pan – wtem usłyszałem brzdęk kruszonego szkła. A kaznodzieją dopowiedział obracając się w koło, jakby kogoś szukał. – Oni polują na tych co jeszcze wiedzą co to strach i ból, zamienili się w sługi „nieprawego” – a kim że jest ten ... – on szybko opowiedział – nie teraz, ... musimy się śpieszyć, wyczuli nas, idź za mną ślepcze, a może uratujesz dusze i ciało.- Też ich czułem, lecz najwyraźniej nie tak dobrze jak mój przewodnik...

cz.II

Zaczęliśmy szybko biec w nieznanym mi kierunku, ale patrząc na mijające nas uliczki i domy miałem wrażenie, że biegniemy w miejscu. Wszystko było lub stawało się takie same. Jednak mimo to w pewnym momencie mój „przyjaciel” ciągnąc mnie za bark, wrzucił do ciemnego pomieszczenia, które potem okazało się fragmentem pierwszego piętra wieżowca.
-Teraz bądź cicho!- Powiedział Nanuri i dodał.
- Oni nie widzą tylko słyszą i czują, więc jak będziesz cicho, może uchowamy swe życia. - Po tych słowach stanął przy wyrwie i z wyciągniętym desertem, czekał na to, co miało nadejść.
Na pewno to nie były złudzenia wywołane przez grzejące niemiłosiernie słońce, i na pewno nie były to opary lub wyziewy tego martwego miasta. Widziałem na własne oczy sylwetki gołych ludzi biegnących jak opętani, dachem jednych ruin. Słyszałem ich bose stopy, które niosły ze sobą szaleństwo. Nie mogłem uwierzyć, że Ci ludzie są potomkami twórców tegoż świata, który tak długo się rozwijał a tak szybko upadł. Po kilku minutach usłyszałem wyraźnie jak kilka z tych istot chodzi po „dachu” naszego schronienia. Kaznodzieja odbezpieczył broń i czekał.
To co nastąpiło później, uzmysłowiło mi że tego świata nie da się naprawić.

Do naszego schronienia nagle wbiegł jeden z tych „ludzi”. Jego oczy były puste i szare, kończyny jak i całe ciało było wychudzone i pokaleczone. Warczał przez chwilę, potem jednak padł strzał i jego głowa eksplodowała, rozrzucając wszędzie kawałki mózgu i czaszki. Wtem całe miasto ucichło, a po kilkudziesięciu sekundach nastał straszliwy hałas, wręcz chaos który mówił nam jednoznacznie „właśnie do was biegną”. Kaznodzieja zaklną cicho i szarpnąwszy mnie za rękę powiedział.
- Nie mamy wyboru, musimy biec dalej! – Nie mogłem nic zrobić jak tylko mu zaufać.
Wybiegliśmy więc z owego pomieszczenia, i skierowaliśmy swoje kroki chyba na zachód. W przypływie adrenaliny i zmęczenia nie byłem w stanie ocenić gdzie zmierzamy, zwłaszcza kiedy wszystko wydawało się takie same.
Kaznodzieja biegł jakby kierowany magiczną mapą, skręcając co rusz w przeciwne strony. Za sobą natomiast słyszeliśmy, odgłosy warczenia, jakieś krzyki, ujadanie. Coś co całkowicie nie pasowało do „Dumnej Rasy Ludzkiej”. To pasowało bardziej do sfory wygłodniałych psów, dzikich i zdanych tylko na instynkt.
Biegliśmy kilkanaście długich minut, bardzo szybkim tempem, które o dziwo byłem w stanie utrzymać, choć serce waliło mi jak młot. W pewnym momencie zauważyłem przed nami dość duży i masywny budynek, który był cały prawie w 80 %. Grube betonowe ściany nie poddały się pod naporem fali uderzeniowej, a dość niska wysokość pozwoliła uniknąć zawalenia. Główne drzwi do budynku były otwarte na oścież, ale gdy zauważył jak mijamy kilka kolejnych pomieszczeń, gdzie oświetlenie było minimalne, wyłącznie z nisko położonych okien, zauważyłem cel naszej wędrówki. Były to ciężkie i masywne, metalowe drzwi.
-Nanuri, jesteś genialny! To bank!- zakrzyknąłem zdyszany, lecz mój przewodnik nic nie powiedział, tylko szybko zaczął otwierać ciężkie i dawno już pordzewiałe wrota od sejfu. W środku, na podłodze leżała masa pieniędzy. Lekką ręką mógłbym naliczyć około miliona, można by rzec że „wręcz topiliśmy się w banknotach”.
– Gdyby to jeszcze było coś warte.- Pomyślałem i usiadłem na jednej z górek ułożony z puszek i jakiś depozytów. Nanurin zaś próbował zamknąć drzwi, ale nie udało mu się, zamek i inne pod systemu były pordzewiałe i powyginane, drzwi musiały być minimalnie uchylone.
-Więcej już nic nie poradzę- Powiedział kaznodzieja i usiadł na stole, który stał po środku sejfu. Spojrzał się na mnie i dodał.- Nie wydaje mi się aby te „sługi” znalazły nas tutaj, choć ścieżki pana są niejasne dla nas, małych.- Po tych słowach, wyjął nóż i położył go, po swojej prawej stronie. Domyśliłem się po co, jeżeli którykolwiek z tych „ludzi” wkroczy do tego pomieszczenia, kaznodzieja uśpi go szybki ciosem, aby żądne z tych degeneratów cywilizacji nie usłyszało czegokolwiek z tej części ruin. Mieliśmy szanse przeżyć i musieliśmy ją wykorzystać!
Nie jestem w stanie ocenić jak długo siedzieliśmy w tym sejfie. Może było to parę godzin, a może nawet dzień. Czas zleciał szybko, gdy kaznodzieja troszeczkę otworzył się na moją osobę. Dał się poznać od tej, ludzkiej strony. Opowiedział mi swoją prywatną historię, swego niecodziennego początku. Tym monotonnym i zimnym głosem.




„Przed atakiem, byłem proboszczem jednego z wielu, małych Bostońskich Parafii. Chroniłem swe owieczki słowem, wiarą, modlitwą i żarliwym działaniem. Mieliśmy problemy, ale kto ich nie miał. Były to przeważnie problemy z bezdomnymi, z brakiem poszanowania, brakiem pieniędzy. Ale wiodło nam się dość dobrze, wiele moich owieczek wierzyło, a jeszcze więcej wierzyło gorliwie. Pan i ich wiara dawała mi siłę, aby wstawać każdego dnia i pomagać tym, którzy tego potrzebowali. Aż pewnego dnia, „Zły Szept” rozległ się w centrum Bostonu. Gdy koło godzin popołudniowych zamierzałem odwiedzić małą lecznicę, obok Domu pana. Usłyszałem Świst, niepodobny do czegokolwiek innego. Było to najbardziej przeraźliwe zjawisko, jakie kiedykolwiek usłyszałem. Jeden mały obiekt, spadał w stronę centrum. A wszystko jakby pomarło, chociaż ludzie jechali do pracy, robili obiad, odprowadzali dzieci na dodatkowe zajęcia. Pomarło dla tych, którzy widzieli i usłyszeli ten beznamiętny odgłos spadania.
Po minucie, zauważyłem i usłyszałem eksplozję, jaka wstrząsnęła Bostonem, fakt faktem, nie była to bomba atomowa, o której cały czas mówili w radiu. Co mówili? Gadali, że polityka między Rosją a U.S.A. się pogarsza. Że czerwoni zbierają znaczne siły na granicach, mówiąc, że są to ćwiczenia koordynacji działań. Że istnieje realna groźba użycia broni masowej zagłady. Mówili wiele, ale ludzie wierzyli że to nie prawda… ..
Co się później stało? Jak już wspomniałem, nie był to wybuch bomby atomowej. Słyszałem jak miał taki wybuch wyglądać od pewnego fizyka „Wielki grzyb, o blasku jak gasnące słońce”. Jednak to nie było to.
Coś gorszego kryło się za tą eksplozją. Mógłbym przysiąc, że zauważyłem jakby wielki Cień Śmierci, nachylający się na miastem. Coś jakby chmury zasłoniły miasto potępionych. Długo nie musiałem czekać na odpowiedź.
Me serce przejął ziąb, gdy widziałem jak na horyzoncie, w kilku innych miastach, powstają małe „kule ognia”. Tam wybuchały atomówki, tutaj mieliśmy ginąć powoli i w męczarniach.
Wpierw od razu, padło zasilanie. Potem ludzie zaczęli wpadać w panikę. Po kilku godzinach, w moim kościele było pięciokrotnie więcej ludzi, niż na jakiejkolwiek największej uroczystości. Błagali, modlili się, przeklinali, prosili, całymi kolejkami ustawiali się do konfesjonału. Spowiadałem prawie całe kilka dni, z kilkoma godzinami przerwy na sen i jakieś pożywienie. Ludzie wpadli w bezwład, nie wiedzieli co robić, wszystko co do tej pory znali i do czego dążyli straciło jakikolwiek sens.
Ich rytm życia nie został zakłócony, on przestał istnieć. Jednak inna rzecz mnie i niektóry ludzi niepokoiła najbardziej, to nie był chaos i panika. To był fakt iż całe miasto nie zostało trafione niszczycielską siłą atomu, a czymś zupełnie innym. Dopiero po tygodniu okazało się, co tak naprawdę nas trafiło...”

-Ale To opowiem Tobie, kiedy indziej. Teraz musimy iść spać, bo jutro czeka nas kolejny etap ratunku, owieczko które nazywane jest Oswaldem.- Spojrzałem się zszokowany, ten człowiek uśmiechnął się i nawet zażartował. Nie mogłem uwierzyć że ten psychol miał jeszcze garstkę człowieczeństwa. To mogło by oznaczać tylko jedno. Wreszcie miał z kim porozmawiać. Słodki Świecie! Nie wiem, od kiedy On wędruje, ale czuje, że naprawdę gdyby nie ja, kiedyś by zakończył swój żywot jednym celnym strzałem w głowę. Bo nawet taki twardziej jak ten człowiek, nie wytrzymałby całe życie w samotności. Chociaż, mogę się mylić.
Tak jak mój przewodnik powiedział tak zrobiłem. Ciekawiło mnie tylko jedno, czy On też poszedł spać. Znam mało osób, które potrafią drzemać tak jak On. Nigdy nie nauczę się spać na siedząco i z otwartymi oczami…. .

Dzień (teoretycznie) 8, dwadzieścia lat od dnia ZERO

Rankiem, gdy się obudziłem. Zastałem Nanurina wyjadającego zawartość jednej z jego puszek konserwowych. Wstałem i przeciągnąłem się, jednak nim zdążyłem coś powiedzieć, kaznodzieja podsuną mi pod sam nos inną puszkę.
-Jedz, dzisiaj czeka nas małe polowanie.-
-Nie rozumiem!?- Odpowiedziałem lekko zmieszany, otwierając puszkę i wyjadając zawartość panem „Szacunkiem”.
-Na pustkowiach jest wiele zasad, jedna z nich brzmi,„Jeżeli chcesz żyć, musisz jeść”- Nie wiem czy to był drugi żart, i że kaznodzieja się rozgrzewa. Ale muszę przyznać, że jak na żart, mówi całkiem serio.
-Na co chcesz zapolować?-
-Na jedzenie-
-Czyli co? Kojoty?- Zapytałem się uszczypliwie.
-A umiesz je oprawiać ze skóry i wiesz którą część można zjeść?- Zapytał mnie, skrobiąc puszkę w poszukiwaniu resztek konserwy.
-No nie-
-No więc owieczko, pan dał nam za to coś co nazywa się „konserwa” lub „foliowana żywność”. Wierząc w Twoją historię, powinieneś wiedzieć co to takiego- Odpowiedział, i tym razem patrzył mi się prosto w oczy.
-Tak oczywiście, ale nie sądziłem że w tych gruzach da się coś znaleźć, oprócz szkieletów i powybijanych szyb.- Odparłem, przeżuwając moją porcje.
-Zdziwił byś się co ludzie potrafią znaleźć w ruinach, tych wszystkich betonowych „cmentarzy”. Nie pojęta jest wola pana.-
- A co z... – Nie zdążyłem dokończyć, Kaznodzieja odpowiedział automatycznie.
- Śpią, mamy więc kilka godzin spokoju. Patrząc na „żółtą wskazówkę zegara” jest koło godziny 9. rano. Czyli jakieś 5-6 godzin. W tym czasie zdążymy przeszukać pobliskie centrum handlowe. -
- Widzę że cholernie dobrze znasz te miasto! - Spojrzałem się na niego z uśmiechem.-
-Nie znam go - Odpowiedział spokojnie.
- Jak to? To skąd wiesz że gdzieś w pobliżu jest centrum?- Zapytałem się zaniepokojony, trzymając w połowie drogi do jamy ustnej, kawałek konserwy.
- Gdy spałeś poszedłem na zwiady, i odnalazłem kilka ciekawych miejsc w tym rzeczone centrum- Mówiąc te słowa, patrzał się spokojnie na metalowe drzwi od sejfu, jakby na coś czekając.
- Ale przecież mówiłeś że byłeś tu kiedyś?!-
- Owszem byłem dwa razy, ale za każdym razem przechodziłem w ciągu jednego dnia, nie zatrzymując się. Zawsze na północ.-
-To jak do jasnej cholery dotarliśmy do tego sejfu?!- podniosłem się i wpatrzyłem na mego rozmówce.
- Po prostu.- Spojrzał się na mnie łagodnym wzrokiem - Pan nas tu pokierował -
- O rzesz kurwa... chcesz mi powiedzieć że nie wiedziałeś gdzie idziesz? Że strzelałeś na ślepo, którą ścieżką mamy podążyć poprzez ten labirynt betonu i stali?- Nie wierzyłem własnym uszom, ten człowiek albo ma takie niebywałe szczęście albo naprawdę coś tu jest nie tak. Jakaś część mnie mówiła "On jest pierdolnięty!" Inna zaś "Może naprawdę ktoś nim kieruje". Oba te głosy natomiast sprowadzały się do jednego.
- No nic, tak czy siak, uratowałeś nam dupsko. Zbiorę się do kupy, odleje i możemy ruszać, okey?- Kaznodzieja spojrzał się na mnie z uśmiechem i odpowiedział, starając się udać luzaka.
-... okk ... okey.-

Kilka minut później wyruszyliśmy w promieniach nieskażonego słońca, między budynki i kawałki ulic. Szliśmy powoli i ostrożnie oglądając się za siebie i wypatrując zagrożenia z pobliskich okien oraz dziur w resztkach stojących budynków….

Myślałem że nigdy nic takiego nie przyjdzie mi do głowy, ale jednak te miasto ma w sobie swój wyjątkowy urok. Ma w sobie „martwy czar”.
Te czarne wnętrza poniszczonych budynków, przez okna wyglądające jak oczy olbrzymów, którzy legli na ziemie, aby na chwilę odpocząć. Wszechogarniający podmuch wiatru, który teraz może penetrować wszelkie zakamarki domów i mieszkań, które do tej pory były dla niego niedostępne. Te niegdyś zatłoczone ulicę po których, nie wolno było chodzić, teraz stały się główna trasą wędrówek „dzieci apokalipsy”. I ta cisza… .

Po jakimś czasie zauważyłem dużą nazwę centrum handlowego „American Traders”, do którego tłumnie, setkami przychodzili klienci, ludzie biznesu i tgz.”wizytatorzy” którzy nic nie zamierzali kupować a tylko oglądać nowe towary. Kiedyś było to prawie obiekt kultu, do którego ludzie musieli przychodzić nawet, gdy nic nie potrzebowali.
Teraz jednak ów nazwa wyglądała jak dwa pogięte, pordzewiałe i brakowane słowa nieistotnego miejsca. A cała niegdyś kolosalna budowla była stertą gruzu i zniszczonych pomieszczeń, a wszystko to zatopione w porannym nieskalanym słońcu.
- No moja Owieczko! Jesteśmy na miejscu, więc lepiej odbezpiecz broń i przygotuj się na najgorsze.- spokojnie rzekł kaznodzieja, przechodząc przez zniszczoną ścianę budynku.
- Dobra – odparłem.

Szliśmy po cichu, jak dwa szczury skradające się do legowiska kota. Z każdym krokiem budynek stawał się co raz to większy i obszerniejszy. Wydawać by się mogło że w środku zastaniemy same gruzy, lecz stało się całkowicie inaczej.
Gdy doszliśmy do obszernej dziury w ścianie, zauważyliśmy olbrzymią przestrzeń, w której wszędzie dookoła wisiały częściowo poodrywane i pordzewiałe slogany, reklamy i nazwy sklepów. Gruzy leżały owszem, ale nie była to ilość nie do pokonania, dzięki wspinaczce. Jeżeli chodzi o dach sklepu, istniał, ale tylko w tej części centrum. Natomiast patrząc dalej, sufit jak i reszta obiektu leżała przykrywając pewnie tony produktów i ludzkich szczątków.
Kiedy mieliśmy już wkroczyć do środka, usłyszeliśmy czyjeś kroki. Przyczailiśmy się, więc bardziej i zaczęliśmy obserwować kilku ludzi, prawdopodobnie gangerów którzy ciągnęli za sobą worek. Worek wyglądał na pełen, lecz co w środku było, tego nie mogliśmy zobaczyć ani nawet ocenić. Rabusi było czterech, byli uzbrojeni w prowizoryczną broń białą, czyli tulipany, kije, pręty. Chodź jeden z nich miał coś na plecach, ale nie mogłem dostrzec, co to było.
Gdy gangerzy stanęli „na papierosa” szeptem spytałem Nanurina, co robimy. Wtedy dostrzegłem przez jego lenonki, błysk w piwnych oczach, a jego twarz stała się taka litościwa i miła. Gdy zacząłem bardziej przyglądać się swego przyjacielowi zobaczyłem, że w prawej jego ręce pojawił się ten sam wisiorek. Dopiero teraz zrozumiałem że był to różaniec.
Potem zdarzenia potoczyły się tak szybko, że nawet nie zdążyłem zareagować. Nanurin wstał i z wyciągniętym deserem w prawej dłoni zaczął iść w kierunku rabusiów, którzy jak go zobaczyli od razu wyciągnęli broń. Różaniec spokojnie kołysał się na jakby bezwładnej ręce „sędziego”. Zaś On sam, gdy był jakieś kilka metrów od nich zapytał, miłych i spokojnym głosem.
- Pan pyta się jak macie na Imię, dzieci moje… .-
Jeden z nich, prawdopodobnie przywódca odpowiedział śmiechem.
- A kim być ten twój „Pan”. Że nie zna Bandy Balboa ? hę – Reszta zaśmiała się razem z swoim szefem. Na to kaznodzieja odpowiedział spokojnie.
- Pan was zna, i zna wasze imiona i zna wasze czyny. Ale chce abyście wpierw uwierzyli w jego posłańca aby… .-
- taaak? A kto niby być nim? TY? – ganger przerwał kaznodziei i zaczął do niego powoli podchodzić, trzymając w ręku kij do bilarda.
- Zaiste Ja… - Ten odpowiedział, a przez niebieskie lenonki można było dostrzec jak zmrużył oczy i zaczął coś szeptać. Wtedy to ganger z śmiechem na ustach przywali kaznodziei kijem w głowę tak mocno że ten padł na ziemie jak kłoda.
- Widzita chłopaki, taki to kaz.. kazd… posłaniec, a jednym ciosem…- wtedy eksplodowała mu głowa, a resztki czaszki i krew bryzgnęła na jego kompanów. Ci natomiast w szale i amoku rzucili się na leżącego kapłana, który powoli i spokojnie zaczął strzelać. Nim pierwszy z nich dopadł leżącego Nanurina, dostał w rękę. padając na ziemie i skomląc z bólu. Siła pocisku była tak wielka, że cała kończyna została wyrwana ze stawów. Drugi rzucił się na niego z kastetem i zaczął tłuc go po twarzy. Gdy ten oberwał drugi raz, z nieprawdopodobną szybkością przystawił swemu oprawcy do brzucha pistolet i pociągnął za spust. Słychać było eksplozję wnętrzności i struga krwi oraz flaków wyleciała plecami nieszczęśnika. Ostatni z nich próbował kopać kaznodzieje który leżał na ziemi, i udało mu się kilkakrotnie uderzyć go w brzuch, ale ten z tą samą mordercza precyzją i szybkością odstrzelił mu nogę a potem drugim pociskiem rękę. Tak więc bryzgając wszędzie krwią ganger padł na ziemie odrzucony morderczą siłą magnum.
Gdy nastała cisza w opuszczonym centrum handlowym, Nanurin wstał z wielką trudnością i wyjąwszy z plecaka szmatę, przetarł sobie zakrwawioną twarz.
Ja natomiast, gdy przeszła fala szoku, szybko podbiegłem do niego i głupio się spytałem.
- TY! Nic ci nie jest? – Ten z uśmiechem odpowiedział.
- Mi nie, ale Te owieczki już się palą w piekle – Patrząc na jego pobitą twarz i spuchnięcie na głowie w miejscu gdzie dostał z kija. Jego słowa nie miały żadnego sensu.
- Ale dostałeś w łeb, przecież widziałem! Możesz mieć nawet wstrząs mózgu! Człowieku!- Nie byłem w stanie opanować emocji, a Nanurin cały czas z uśmiechem odpowiadał.
- To jest nie ważne. Pójdę do pana, gdy on sobie tego zażyczy, a nie wtedy, gdy człowiek będzie tego chciał. A teraz, jeżeli możesz… – zapytał poprawiwszy pogięte i trochę pobite lenonki -… pomóż mi z tych ciał zrobić stos.

Ofiary zgrzeszyły
Odkupienia dostąpiły
W rękach moich dzięki tobie
Dzieło pokuty teraz spłonie

… .

C.d.n
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości