Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Timoth, cz. I
#1
Nie wiem czy w dobrym dziale opublikowałam tą powieść, ale... raz się żyje Big Grin

Znowu uciekał przed swymi zwierzchnikami. Czasami zastanawiał się, czy oni nie ścigają go tylko dla urozmaicenia nudnego dnia pracy. I nie miał im za złe tego, że chcą sobie pobiegać, bo z pewnością trochę ruchu im nie zaszkodzi, ale miał pretensje o to, że muszą cały czas biegać ZA NIM.
Odkąd stał się pełnoprawnym Diabłem, dostając legitymację Piekielną i błogosławieństwo od samego Belzebuba, jego życie odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni.
Gdy był jeszcze młodym chochlikiem, żył sobie w Piekle jak w… hm… raju. Nikt nie zlecał mu poważnych zadań, a i te niepoważne też od niego odsuwano. Biegał sobie po ciemnych, strasznych chaszczach bawiąc się ze swymi kolegami, nie mając na głowie żadnych problemów. Chodził spać o której chciał, wstawał o której chciał, jadł co tylko chciał i tylko swej piekielnej naturze zawdzięczał to, że pomimo ton jedzenia jakie dziennie pochłaniał, nadal mógł się pochwalić szczupłą sylwetką. Tak… To były piękne czasy, czasy które odeszły w przeszłość i już nigdy nie wrócą.

Teraz, gdy w kieszeni swej czarnej szaty nosił papiery wysłannika piekielnego, jego życie stało się koszmarem.
Na początku przeprowadzał akcje na Ziemi. Ale nie długo posiedział na tym stanowisku. Dano mu kilka zlecenia i schrzanił je wszystkie, dając do zrozumienia, że jego istnienie jest wielką pomyłką i gdyby nie cała Szatańska Konstytucja, już dawno odesłali by go w nicość.
Pierwszym zadaniem, było zawładnięcie pewną duszyczką, która, z powodu problemów życiowych, stała się podatna na manipulacje zła. Niestety biali też mieli swoich tajniaków, którzy przyuważyli zachwianego duchowo człowieka. Od razu wysłali na Ziemię parę Aniołów, mających sprowadzić go na drogę dobra. Pech chciał, że obydwie strony zajęli się tą sprawą w tym samym momencie i z tą samą szybkością, wynikiem czego było to, iż trójka wysłanników stanęła przy duszy jednocześnie i w takiej samej od niej odległości.
Natychmiast siebie zauważyli. On spiorunował Anioły swym wzrokiem, na co one zareagowały takim samym wyrazem twarzy. Wiedzieli, że podczas tej rozgrywki będzie liczyła się prędkość i zwinność. Ten, kto pierwszy złapie serce człowieka w swe łapska, stanie się jego życiowym przewodnikiem. Wystarczy tylko podbiec i chwycić za ten organ… Wystarczy pokonać kilka metrów… Wystarczy ruszyć się z miejsca… Wystarczy… A jednak cała trójka stała jak wmurowana. Na co czekali? Nie wiedzieli… Może na jakiś znak od swoich Panów? Może na ruch drugiej strony? A może na ruch samego celu?
Ta konsternacja zaczęła stawać się nie do wytrzymania… Żaden wysłannik nie odważył się mrugnąć okiem czy choćby głębiej odetchnąć. Nuda, żenada… A mięśnie, cały czas napięte, gotowe były do ataku.
I nagle człowiek kichnął…
To wystarczyło, by skrzydlaci ruszyli do ataku. Anioły puściły się pędem przed siebie, omijając z przyzwyczajenia gołębie, z wyciągniętymi dłońmi, gotowymi do uczynienia tego gestu, mającego zmienić dalsze życie duszyczki.
On też ruszył pędem i nawet zdążył wyciągnąć przed siebie ręce, ale na tym skończyło się całe podobieństwo, bo on po przebiegnięciu kilku kroków nadepnął na przód własnej szaty i po nieudanej próbie utrzymania równowagi, walnął jak głaz na ziemię. Szczęście, że wyciągnięte szpony zamortyzowały upadek.
Zanim zdążył się zorientować w sytuacji i wstać na równe nogi, jeden z Aniołów międlił już w swej łapie serce człowieka, a drugi śmiał się z Piekielnego nieudacznika.
A on zaklął tylko siarczyście, uniósł dumnie głowę i zaczął przenosić się do swojego królestwa. Wstyd odebrał mu zdolność podjęcia walki słownej z białasami lub uczynienia innego ruchu, który mógłby zetrzeć te parszywe uśmieszki z białych gęb.
Jego zwierzchnicy na początku nie mieli mu tego za złe. Pierwsza misja… Wiadomo: stres, nerwy i ta adrenalina. Ich stosunek zmienił się jednak, gdy dowiedzieli się, jak wyglądała ta akcja w rzeczywistości. Mógł nie zdążyć przed Wysłannikami Boga… Mógł pogubić się w całej sytuacji i dopiero po jej rozwikłaniu znów odzyskać władzę nad swym ciałem… Mógł… A on haniebnie się wypierniczył… Padł jak długi, tak jakby chciał oddać ukłon tym opierzonym sługusom Boga. Zaplątać się w własne szaty?! Tylko on był zdolny do takiej niezdarności.
Dostał solidne ochrzany i oczywiście zero dostępu do źródła Piekielnej Mocy. Przez miesiąc błąkał się po całym Królestwie Ciemności, z trudem utrzymując pionową postawę i z jeszcze większym trudem wydając ze swego gardła jakieś artykułowane dźwięki.
W końcu skończyła się jego kara. Dostał kolejne polecenie, które też skończyło się niepowodzeniem. Tak samo było i z innymi zadaniami. Nie potrafił używać swoich mocy, swojej siły, swego wyglądu aby dojść do zamierzonego celu. Cały czas się potykał, mylił lub teleportował w nieodpowiedni rejon, tak jak to miało miejsce podczas jego ostatniego zlecenia, po którym przeniesiono go do papierkowej roboty.

Pewien ziemianin popadł w dość pokaźne długi i może udałoby mu się jakoś z nich wyplątać, gdyby debet ten zaciągnął w banku, a nie u jednej z potężniejszych europejskich mafii. Teraz zamiast zwykłej eksmisji z domu, czekała go eksmisja z ciała. Szans na spłatę długu nie było żądnych, tak jak nie było jej na żadną pomoc ze stron najbliższych, którzy to nagle zapomnieli o swoim bracie, synu czy przyjacielu.
Na szczęście byli Oni… Zawsze chętni do podania pomocnej ręki i wyratowania zbłądzonego człowieka z opresji. Oczywiście nie za darmo, ale kto by się martwił jakąś tam zapłatą, choćby i polegającą na oddaniu swej duszy Szatanowi, gdy w zamian można zyskać kilkadziesiąt kolejnych lat życia na cudownej Ziemi.
I On właśnie został przydzielony do tego, by złożyć szanownemu klientowi, tą, jakże kuszącą, propozycję. Podano mu wszelkie dane człowieka, adres zamieszkania, opis charakteru… Musiał się tylko przenieść w odpowiednie miejsce i wyłożyć kawę na ławę. Dlatego też nie poczynał jakichś szczególnych przygotowań, zanim zaczął się teleportować do celu.
Znalazł się w dość dużym i jasnym pokoju wypełnionym antycznymi meblami. Na środku pomieszczenia stał wielki, drewniany stół, na którym znajdował się wazon z bukietem pięknych kwiatów. Kryształowy żyrandol wisiał spokojnie pod sufitem, a w jego małych kryształkach odbijała się postać obleczona w czarne szaty z czarnymi skrzydłami wystającymi zza pleców. Podłoga okryta była pulchnym, białym dywanem, który był jakby przedłużeniem białych ścian. Po lewej stronie stał segment pamiętający za pewne czasy oświecenia. Po prawej znajdowało się małe biurko, na którym czekał grzecznie świecznik, gotowy to wsparcia bywalca tego pokoju, swoim jaskrawym światłem.
Dość kosztowne umeblowanie jak na kogoś, kto zadłużył się na kilka milionów u mafii.
Wzrokiem odnalazł krzesło, na którym po chwili ułożył swoje ciało. Wysłuchiwał się w odgłosy mieszkania. Ktoś krzątał się w innym pomieszczeniu. Zapewne jego nowy klient, który sam mieszka w tym całym domostwie, co w dużym stopniu ułatwia mu robotę.
Czekał jedną godzinę, drugą godzinę, trzecią… Już schował swe czarne skrzydła i zmienił swój strój na… bardziej ludzki by wyjść i samodzielnie odszukać delikwenta, gdy drzwi pomieszczenia otworzyły się i do salki wkroczył wysoki, szczupły brunet o głębokich, ciemnych oczach i paskudnie słodkim uśmiechu na twarzy. Jego ubiór przypominał w dużym stopniu strój samego Diabła. Czarne spodnie uprasowane w kant, czarna koszula z rozpiętym pod szyją kołnierzem. Wygląd przypominał opis podany mu przez zwierzchników, a więc postanowił rozpocząć konwersację:
- Witam serdecznie – uniósł szelmowsko kąciki ust – Muszę przyznać, że jak na kogoś w takim położeniu finansowym, masz całkiem ładny pokoik.
- Przepraszam bardzo – mężczyzna cofnął się nieznacznie ku drzwiom – ale nie przypominam sobie, bym kogoś zapraszał do mojego domu.
- Ja nie potrzebuję żadnego zaproszenia…
- O… Wydaje mi się, że każdego człowieka obowiązuje minimum kultury.
- Człowieka jak najbardziej, ale… Może przejdziemy do sedna sprawy, która sprowadziła mnie w te jakże skromne progi.
- Nie mam nic cennego…
- Wiem… - przerwał mu upadły – Właśnie dlatego tu przybyłem.
- Ja chyba czegoś nie rozumiem… Pan nie jest złodziejem?
- Ja? – udał zdziwienia – Wręcz odwrotnie – wstał z krzesła i podszedł do bruneta, patrząc się mu prosto w oczy – Wiem, jakie jest twoje położenie i wiem, jakie kłopoty wiszą nad tobą – nagle zawrócił na pięcie i ruszył w stronę segmentu na którym piętrzyły się stosy pięknie oprawionych książek o jakże górnolotnych tytułach: „Wiara a życie wieczne”, „Istota Boga a ludzkie istnienie”, itp.
Na szczęście wśród nich znajdowały się też dzieła odpowiadające jego upodobaniom: „Sekty we współczesnym świecie”, „Szatan - zgubny drogowskaz ludzkości”, a nawet „Szatan – przyjaciel naszych skrępowanych dusz”. Wziął ostatni tomik w rękę i zaczął pobieżnie przeglądać kolejne strony.
- Jakie położenie? Jakie kłopoty?! O czym pan mówi?!
- Panie Andrzeju… Nie musi pan ukrywać przede mną tej strasznej prawdy – odłożył książkę, schował dłonie do kieszeni swych czarnych spodni i po raz drugi odwrócił się w stronę mężczyzny, tym razem nie ruszając się jednak z miejsca – My wiemy wszystko… Wszystko to co było, to co jest… a nawet to, co będzie jeśli zgodzi się pan na podpisanie pewnej, bardzo dla pana korzystnej, umowy.
- Ja naprawdę przepraszam, ale ja nie mam na imię Andrzej! – właściciel mieszkania uniósł groźnie głos, lecz po chwili jakby przestraszył się swych słów i skinął przepraszająco głową.
- Jak to pan niema na imię Andrzej?! Przecież zapewniali mnie, że te wszystkie informacje o panu są prawdziwe… - Upadły zaczął błądzić zdenerwowanym wzrokiem po pokoju.
- Kto pana zapewniał? Kim pan jest?!
- Jeśli to wszystko, to wielka pomyłka, to ja przepraszam bardzo – skłonił się nisko – Nie będę więcej zawracał panu głowy… - odwrócił się to człowieka tyłem i powrócił to swej pierwotnej, skrzydlatej postaci…
I to był jego błąd.
Zanim zdążył wyrecytować zaklęcie, które miało go przenieść do świata podziemi, poczuł przeogromny piekący ból w plecach. O mało nie upadł na podłogę i nie zaczął się po niej turlać. Udało mu się spojrzeć za siebie. Załzawionymi oczami widział, jak mężczyzna, który miał oddać w jego ręce swą duszę, w zamian za pomoc w uregulowaniu długu, sterczy nad nim trzymając w ręku kropidło umoczone w wodzie święconej.
- Ko… Ko… Koleś… Co jest?! – odwrócił się, opierając piekącymi skrzydłami o domową biblioteczkę.
- Zamilcz Szatanie!!! Zmoro nieczysta!!! – zaczął wykrzykiwać człowiek, próbując schwytać coś, co leżało na biurku.
Upadły nie musiał długo czekać, by przed jego oczami ukazał się krucyfiks, na widok którego zaczęła gotować się w nim krew i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Dopiero po chwili zauważył, że tuż pod rozpiętym kołnierzykiem widnieje biała koloratka.
- Klecha… - zdążył wychrypać, gdy krople wody święconej opryskały jego oczy. Zawył z bólu, próbując dłońmi otrzeć twarz.
- Giń i przepadnij zmoro nieczysta!!!
Kolejna fala z kropidła popędziła w kierunku biednego wysłannika Piekieł, który upadł na kolana i próbował stopić się w jedno z całym pokojem.
- Przestań! Na Belzebuba… Przestań!!! – chciał użyć jakiegoś czaru, by klecha przestał w końcu go torturować.
Wypowiedział nawet kilka zaklęć, lecz żadne z nich nie podziałały.
Zresztą… Czego mógł się spodziewać. Jego magia zawsze stała na niskim poziomie i gdy nawet wypowiadał identyczne regułki, co jego koledzy, w przeciwieństwie do nich, nie czuł na sobie tej piekielnej siły, która potrafiła zdziałać cuda. Stał tylko jak idiota z napiętymi mięśniami i zaciśniętymi powiekami, gdy inni miotali kulami ognia, wzniecali huragany, czy choćby stawali się niewidzialni.
- W imieniu Pana, szatanie, mówię do ciebie: odejdź!
Upadły zaczął dłońmi zakrywać uszy, by słowa księdza nie wpadały do jego mózgu i nie wwiercały się w nie doprowadzając go do szału. Gdyby mógł, z pewnością użył by jakiegoś zaklęcia, by na zawsze uciszyć księżulka, ale bał się, że jeśli wykona jakiś ruch, klecha weźmie i wyleje na niego całe naczynie z wodą
Pamiętał, że to właśnie wtedy po raz pierwszy po jego policzkach popłynęły słone łzy. Choć płacz był oznaką słabości, on przestał w tej chwili myśleć o honorze. Wolał skomleć, prosząc o litość i ronić łzy, które jednakże pomogły zmyć z oczy resztki święconej wody, niż udawać bohatera, kładącego głowę pod topór.
- Odejdę! Odejdę, tylko daj mi spokój… Daj mi wrócić do swego królestwa…
- Sancte Michael Archangele,
defende nos in praelio,
contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium.
Imperet illi Deus, supplices deprecamur: tuque,
Princeps militiae caelestis, Satanam aliosque spiritus
malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo,
divina virtute, in infernum detrude. Amen.
- Zaklinam cię na piekielne czeluście!!! Zamilcz klecho!!!
Pomogło. Ksiądz przez chwilę się zawahał, przytrzymując nad głową mokre kropidło.
Ten moment wykorzystał Diabeł, by wynieść się z tego nieprzychylnego mu miejsca.

Gdy znalazł się w bezpiecznym miejscu, z wycieńczenia stracił przytomność.
Po przebudzeniu zauważył schylających się nad nim kolegów. Poprosił ich, żeby zawołali jego przełożonych, gdyż: „Chce im podziękować za zlecenie mu bardzo interesującej misji”.
Podczas oczekiwania na gości, leżał sobie w spokoju na spalonej trawie i spoglądał, piekącymi jeszcze oczami, na czarne niebo. Był przekonany, że po takich przeżyciach, należy mu się kilka chwil odpoczynku. Nie kwapił się nawet do zajęcia pozycji pionowej, gdy stanęli przed nim Upadli wyższego szczebla. Bez chwili zastanowienia zaczął oskarżać swych szefów o przekazywanie mu błędnych informacji dotyczących misji, narażając go tym samym na utratę zdrowia a nawet życia. Czarty zdziwiły się takimi niesłusznymi oskarżeniami.
On zezłościł się i stwierdził, że jeśli mu nie wierzą, to niech przeteleportują się na ulicę Grunwaldzką do posiadłości nr 69 i sami zobaczą jak wygląda cała sytuacja.
Następnego dnia okazało się, że co prawda pan Andrzej mieszka na ulicy Grunwaldzkiej, ale pod numerem 96. Tam, gdzie zawitał wysłannik piekielny mieszkał niejaki ksiądz Michał.
I znów śmiechy i chichy pod jego adresem, aż do momentu, w którym okazało się, że mężczyzna, który miał podpisać cyrograf, został zastrzelony przez mafijnego gangstera, a dobromyślny Bóg postanowił przyjąć zbłąkaną duszyczkę do siebie. Kolejne straty, za które upadły musiał zapłacić. Wymierzono mu dość małą karę z uwagi na to, że nacierpiał się już swoje podczas wizyty u księdza.

Biorąc pod uwagę jego osiągnięcia, a raczej ich brak, oraz umiejętności w posługiwaniu się magią, a raczej nieumiejętności, postanowiono odsunąć go od misji na ziemi.
Przez pewien czas nasz Upadły błądził po Piekle bez celu, obijając się o inne Demony i Diabły.
Choć może nigdy nie przepadał za przebywaniem na Ziemi, ale wolał już takowe niedogodności niż spędzanie dnia na nic nierobieniu, co doprowadzało go do obłędu.
Jego przełożeni doszli do wniosku, że może i nie nadaje się on do „pracy w terenie”, ale nie w smak im utrzymywać w Piekle darmozjada. Po dość krótkiej naradzie przydzielono go do pracy w Urzędzie Misyjnym, który to właśnie przydzielał zlecenia wolnym Upadłym.
Oczywiście nie piastował on jednego z główniejszych stanowisk. Był raczej takim… Diabłem na posyłki, czyli urzędnikiem od brudnej roboty. Co najgorsze i tu nie za bardzo się sprawdzał. Mylił osoby, do których miał dostarczyć określone dokumenty, gubił po drodze wypełnione drobniutkim pismem kartki, a próbując ułatwić sobie życie, korzystał swych mocy by teleportować teczki do odbiorców, co, zważając na jego ułomność pod tym względem, kończyło się przeniesieniem ich w niewiadome miejsce.
Tak było i tym razem.
Któryś z urzędników przekazał mu teczkę z zadaniami, które miały zostać rozdysponowane w pierwszej kolejności, a które miały w trybie natychmiastowym znaleźć się na biurkach bezpośrednich dyspozytorów. A że naszemu Upadłemu nie w smak bieganie po całym urzędzie, wyszeptał kilka słów wskazując palcem na papiery, które po chwili znikły.
Znikły i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo nikt z pracowników biurowych ich nie widział. I gdy po kilku dniach nadal nie było o nich żadnej wieści, zajęto się tą sprawą i po nitce do kłębka dowiedziano się, że ostatnim osobnikiem, który miał je w dłoniach był nasz nieudacznik.
Gdy znaleźli go przełożeni, jak maszeruje po korytarzu, natychmiast posłali za nim wiązkę gróźb, których nie powstydziłby się sam Mefistofeles, i ruszyli w jego stronę. Upadły nie miał zamiaru dawać im okazji do: „Wyrwania skrzydeł z dupy”, dlatego też natychmiast rozpoczął ucieczkę.

I tu właśnie znaleźliśmy naszego wysłannika Piekieł.
Chował się właśnie w szczelinie pomiędzy dwoma budynkami. Miał nadzieję, że go tu nie odnajdą. Miał już dosyć tej całej bieganiny. Dlaczego nie dadzą mu spokoju? Przecież wie dobrze, że schrzanił tą robotę, ale nie muszą od razu łamać mu wszystkich kości. Jeszcze może się przydać w przyszłości… No nie?
- Timath… Wyłaź! – krzyczał jeden z Arcydiabłów – Nie pogarszaj swojego i tak niegodnego pozazdroszczenia położenia!
- Ani mi się śnij… Za bardzo przywiązałem się do swoich skrzydeł – wyszeptał do siebie Timath.
- Timath… Ostrzegam!
- Nie ma mowy…
- Tmath! Myślisz, że nie będziemy w stanie cię odnaleźć?
No cóż… Mieli rację. Ich moce są o piekło lepsze od jego własnych. Szczerze powiedziawszy, to dziwił się, dlaczego jeszcze go nie wykryli.
- Jeśli będziemy musieli użyć zaklęć do odnalezienia ciebie, to pożałujesz tego ze zdwojoną siłą. Wiesz dobrze, że nie lubimy czarować na terenie piekieł… To zwykłe marnowanie naszej mocy, która może przydać się w bardziej odpowiednim momencie, więc radziłbym ci z całego serca stanąć przed nami i oddać się w nasze ręce!
No i proszę bardzo. Mamy odpowiedź.
- A jeśli wyjdę do was, to… nie zniszczycie mnie?! – wykrzyczał ze swojej kryjówki.
- Nie wiemy. Zresztą… już za późno na poddawanie się z własnej woli - odpowiedział Tangor, pojawiwszy się przed Upadłym. Tuż za nim zjawił się Unitran oraz Doigon. Cała trójka wykrzywiała swe usta w szyderczym uśmiechu.
- A… A… Arcydiabły… Ja… Ja… Ja przepraszam – zaczął się jąkać. Stracił właśnie ostatnią iskierkę wiary w to, że wyjdzie cało z tej opresji.
- Czemuż się ukrywał pędraku jeden?! Myślisz, że nie mamy na głowie niczego innego jak latać za tobą po całym Królestwie Ciemności?!
- Ja nie kazałem wam latać…
- Zamilcz kretynie! – wybuchnął Doigon – Gdzie są papiery, które miałeś poroznosić po urzędzie?!
- Nie wiem…
- Jak to nie wiesz?! Ty ostatni miałeś je w łapach…
- Tak, ale…
- Wiesz, że na tych papierach wypisane były wszystkie cholernie ważne misje na Ziemi?! – Unitran zaczął trzepotać swoimi czarnymi skrzydłami, próbując przy tym nie wybuchnąć swym gniewem, który z pewnością mógłby zmieść małego Timatha z powierzchni królestwa.
- Wiem, ale…
- Nie… Tego już za dużo – Tangor złapał Upadłego za szaty i zaczął ciągnąć w stronę posiadłości Carreaua, Upadłego drugiej hierarchii, który szczycił się tym, że nie znał słowa „litość”.
Timath wiedział czym to śmierdzi i gdy tylko znaleźli się tuż przy bramie, za którą miała go spotkać surowa (choć słowo to nie opisuje katuszy jakie przyjdzie mu cierpieć) kara, zaczął wyrywać się z łap Arcydiabła błagając przy tym o litość.
- Zamknij się i zachowuj się jak na Upadłego przystało! – Tangor nie zelżył uścisku.
- Ale za co?! Za marne kartki??? To nie sprawiedliwe… Nie zasłużyłem na to! Błagam… Zlitujcie się nade mną! Nie zasłużyłem!!!
- Grabiłeś sobie na lanie już od pierwszych chwil istnienia…
- To nie prawda! Nie grabiłem sobie… Nie zasłużyłem!!!
- Patrz jaki wyszczekany… - zaśmiał się Unitran.
Właśnie przechodzili przez wysokie kolczaste ogrodzenie, pod którym wrzała czerwona lawa, gdy Timath poczuł jak wielka dłoń zaciska się na jego sercu. W momencie przestał wrzeszczeć czy choćby kwilić. Był w stanie jedynie oddychać, a i ta czynność sprawiała mu nie lada kłopot. Opadł bezsilnie na ziemię, co jednak nie odwiodło Arcydiabłów, od zaprowadzenia go przed oblicze Carreaua.
W pewnym momencie, gdy stali już przy drzwiach, zauważyli, że z niesfornym Upadłym dzieje się coś niedobrego. Stanęli nad nim, przyglądając mu się z zatroskaniem.
Tymczasem w jego głowie brzmiały nieustannie słowa: „Przybądź do nas… Przybądź do nas… Przybądź do nas…” . Głosy te pulsowały w jego ciele niczym gejzery mogące w każdej chwili wybuchnąć, a gdyby tak się stało, jego życie mogłoby dobiec końca.
„Przybądź do nas… Przybądź do nas… Przybądź do nas…”
Zaczął się trząść. Nie mógł skupić myśli… A może to i lepiej? Inaczej mógłby oszaleć.
„Przybądź do nas… Przybądź do nas… Przybądź do nas…”
Jego komórki zaczęły się rozpadać i nie było to miłe uczucie… Głowa zaczęła mu pękać i pomimo iż miał zamknięte oczy, jego źrenice raziło jaskrawe, oślepiające światło.
„Przybądź do nas… Przybądź do nas… Przybądź do nas…”
Zacisnął mocniej zęby, choć nie przynosiło to oczekiwanej ulgi. Czuł się przezroczysty niczym źródlana woda. Cząsteczki jego ciała unosiły się ku górze falując pod naporem wiatru, który nagle zerwał się do swego życiowego galopu.
„Przybądź do nas… Przybądź do nas… Przybądź do nas…”
Stracił przytomność…
Nie bądź buddystą, islamistą, chrześcijaninem, ateistą...
Bądź człowiekiem o czystym, dobrym i szczerym sercu...
Odpowiedz
#2
"Wzrokiem odnalazł krzesło, na którym po chwili ułożył swoje ciało. " niezbyt szczęśliwy pomysł z tym odnajdywaniem wzrokiem, bo i czym miałby odnajdywać? Słuchem? a na krześle ułożyć można co najwyżej ... puzle, pod warunkiem że małe.
"Na środku pomieszczenia stał wielki, drewniany stół, na którym znajdował się wazon z bukietem pięknych kwiatów" - opis pomieszczenia jak z wypracowania czfartoklasisty.
Diabeł nieudacznik. Spotkałem się z podobnym pomysłem już kilkakrotnie w filmie, ale twój jest mimo to zachował świeżość. Postać tego biednego nieudacznika jest aż sympatyczna, w miejscu gdzie torturuje go ksiądz aż było mi biedaka żal. Na dodatek mało wyrozumiali przełożeni. Ech niby fantastyka ale jaka życiowa.
To był miodek, teraz będzie dziegieć.
Jeśli chodzi o sferę warsztatową diabelnie niedopracowane. Zastanawiam się czy Ty to po napisaniu przeczytałeś, a jeśli tak to jak dokładnie. Proponuję byś zrobił to na głos najlepiej komuś (może dziewczynie Smile ) połączysz wtedy przyjemne z pożytecznym, a i błędy razem poprawicie bo jest tego sporo. Ja bezczasowy będąc wynotowałem tylko kilka takich zgrzytów z jednego fragmentu. Pewnie jak Janek to opko przerzeźbi to trochę więcej znajdzie. Z pod jego oka żadna bowiem niedoróbka nie ucieknie Smile
Pozdrawiam Gorzki


"- Jak to pan niema na imię Andrzej?! "- spróbowałeś to wypowiedzieć i jeszcze przy okazji się zdziwić? Podejrzewam że w stanie skrajnego zdziwienia raczej zapytałby w stylu, " Jak nie Andrzej?"
"- Jeśli to wszystko, to wielka pomyłka, to ja przepraszam bardzo" - to samo co wyżej. myślę że wystarczyło by.. "T...to...to ja przepraszam" Smile albo cuś w tym stylu.
"zdążył wychrypać, gdy krople wody święconej opryskały jego oczy." chyba raczej "wychrypieć i zanim
"Jego magia zawsze stała na niskim poziomie i gdy nawet wypowiadał identyczne regułki, co jego koledzy, w przeciwieństwie do nich, nie czuł na sobie tej piekielnej siły, która potrafiła zdziałać cuda." w tym zdaniu do cna się pogubiłem.n
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości