Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
trylion gwiazd
#1
krótka historia o... nie jest to miłość, może odnajdowanie siły i sensu życia, wplątane w surrealistyczne otoczenie. krótka historia, która nie zdarzyła się naprawdę.
zapraszam do czytania :D
tam da da dam!


Trylion gwiazd

...I znów poczułam na twarzy mocne uderzenie mokrego, zimnego wiatru, znów biegłam ile sił w nogach, byle dalej, byle szybciej, z sercem tłukącym się po klatce. Chciałam uciec i ten setny, milionowy raz czułam, że tak, teraz już na pewno, już tam nie wrócę.
Przechodziłam obok całodobowego marketu, ocierając wierzchem dłoni nos, pozbywając się zakrzepłej, lepkiej krwi. Usiadłam na zdezelowanej ławce i próbowałam się opanować. Dobrze znałam te wszystkie uczucia, przerabiałam je wiele razy, i ten setny, milionowy raz obiecywałam sobie i światu, że więcej się nie dam, nie pozwolę by to się powtórzyło, nie.
Mdliło mnie od samego początku i w ostatnim momencie wychyliłam się przez oparcie ławki, nim wstrząsnął mną potężny skurcz żołądka.
Przed oczami migały mi światła przejeżdżających szybko samochodów, w głowie szumiał ich warkot, gdzieś z daleka nadbiegał odgłos czyjegoś śmiechu, pijanego krzyku. Zauważyłam powoli nadchodzącą liczną grupę okolicznych meneli, już zdrowo wstawionych, więc chcąc nie chcąc podniosłam się i przeszłam na drugą stronę ulicy.
Wiecznie zepsute latarnie nie dawały światła, panował tam prawie zupełny mrok. Chodziłam tamtędy jednak tak często, że przez zużytą podeszwę czerwonych trampek poznawałam każdy wybój i nie potrzebowałam latarki by wiedzieć, dokąd idę.
Potknęłam się. i jeszcze raz, tym razem gdyby nie śmietnik, leżałabym w kałuży. było mi wszystko jedno, czułam piasek pod oczami, byłam cholernie zmęczona, wykończona, brudna, obolała. Miałam ochotę położyć się, zasnąć, i nigdy nie istnieć.
Czasem o tym marzyłam.
Jakby to było nigdy się nie urodzić? Pewnie nie powodowałoby to żadnych uczuć, skoro nie byłoby mnie. z dwojga złego, wolałabym jednak nie istnieć. Zaraz potem myślałam, że skoro jednak już istnieję, to rozpędzony tir naprzeciw mnie to też niezła perspektywa, jednak idąc ciemnym zaułkiem mrocznych, cuchnących slumsów trudno spotkać jakikolwiek pojazd. Zazwyczaj w tym momencie urywałam te bezpodstawne, głupie rozmyślania, na rzecz jeszcze głupszych - a gdyby przyszedł po mnie Ktoś?
Zdawałam sobie sprawę, że w tym momencie pogrążam się w jakichś głupich, dziecinnych marzeniach, ale jak ostatni naiwny dzieciak gdzieś w głębi wierzyłam, że faktycznie jest taki Ktoś. Że każdy ma takiego Ktosia. Kogoś takiego, kto przychodzi w ciemną noc, kiedy nawet nie widać gwiazd, bez słowa podaje rękę i wyprowadza z tego świata, prowadzi do innej rzeczywistości, gdzie nie ma już brudu, smrodu, potu, obcych rąk, pustych twarzy, krwi i wstydu. Prowadzi tam, gdzie człowiek wstaje rano czując zapach świeżych bułek i kawy, przeciąga się, myje zęby, pije kakao. Czasem, myśląc o tym, uśmiechałam się sama do siebie, zupełnie bezwiednie, czasem idąc środkiem zatłoczonej ulicy. ale wtedy było mi wszystko jedno, bo ludzie nigdy nie traktowali mnie poważnie. Najczęściej określali mnie mianem "TEN dzieciak" i każdy wiedział, o kogo chodzi. Niesamowite, jak ludzie potrafią nienawidzić i upokorzyć, ale po pewnym czasie i to przestaje zadziwiać, zaczyna być tylko mdłą rutyną, tylko oni nie mogli o tym wiedzieć. Wiele razy zastanawiałam się, czy oni naprawdę są tacy idealni? Co mają ich dzieci, czego ja nie mam? Ale wiedziałam, że takie rozmyślania prowadzą do zupełnie czegoś innego, do stwarzania problemów, zamiast ich rozwiązania. Musiałam nauczyć się sztuki przetrwania, a nie rozpaczać z jakichś irracjonalnych pobudek. Tak naprawdę, w każdym z nich tkwił On. On z kolei to ktoś taki, kto jest skoncentrowanym na sobie egoistą, uważający siebie za centrum wszechświata i pana wszechrzeczy, włączając w to ludzi, przyrodę i całą resztę całego tego gówna. Wprawdzie On żyje w każdym z nas. Kiedyś uważałam, że w każdym innym, ale przekonałam się, że we mnie też ktoś taki żyje. On jest okrutny. Lubi zadawać cierpienie. Jak każdy człowiek?
Ale wiedziałam, że myślenie o tym jest bez sensu, daje tylko złudną nadzieję na coś, co i tak nigdy się nie zdarzy.
Dlatego, kiedy skręciłam w jeszcze jeden brudny zaułek i stanęłam na skraju zanieczyszczonej plaży, nie zachwyciłam się widokiem trylionów gwiazd i olbrzymim księżycem. Takie zdarzenia nie miały dla mnie żadnego znaczenia, były tylko kolejnym etapem w rozwoju świata i były dla mnie niczym. Miałam większe problemy niż zjawiska przyrodnicze. Szczerze mówiąc, niewiele rzeczy tak naprawdę mnie obchodziło. Na pierwszym miejscu było przeżycie dnia, na drugim godne przeżycie dnia, na trzecim przeżycie bezkrwawego dnia. Zaraz potem było kilka luksusowych zjawisk, takich jak przeżycie przyjemnego dnia albo przeżycie normalnego dnia.
Było gorąco. Komary latały w powietrzu i próbowały usiąść mi na twarzy, gdzie nadal tkwiła brudna krew. Doprowadzały mnie tym do szału. Gdybym miała siłę, to pognałabym do morza, do wody, do czystej, ciepłej wody, ale opuchnięte stawy nie pozwalały mi na to. Ani razu, kiedy przychodziłam nad morze nie byłam w stanie biegać.
Dlatego i teraz, ten setny, milionowy raz, szybko i nieporadnie ściągnęłam z siebie koszulkę, stare jeansy, zrzuciłam czerwone, schodzone trampki i w bokserkach zanurkowałam do wody. Było ciemno, czarno, zawsze jak wtedy gdy przychodziłam nad morze.
Od pierwszego momentu, kiedy dotknęłam stopami wody, już było lepiej. Lubię wodę. Woda oznacza oczyszczenie według niektórych, a według mnie oznacza tyle, że nie mam krwi pod nosem, nigdzie indziej, więc może w pewnym przyziemnym sensie to nadal oczyszczenie... Zresztą, to i tak nie ma znaczenia.
Przeczesałam ręką włosy, odkryłam kolejne otłuczenia w różnych miejscach, po czym wynurzyłam się na powierzchnię. Otworzyłam oczy i dostrzegłam tryliardy gwiazd, ale mało mnie to obchodziło. Widziałam łunę świateł miasta jaśniejącą zza wzgórz, ale i ona miała dla mnie zerowe znaczenie.
Wiele razy zastanawiałam się, czy gdybym nabrała wody w płuca, długo bym umierała. Bolałoby? Pewnie nigdy się nie dowiem. Oglądałam kiedyś film, gdzie utopiono człowieka. Nie wyglądało to zbyt zachęcająco.
Takie miałam myśli, kiedy spokojnie dryfowałam na ciemnych wodach morza, unoszona jak nic nieznaczący patyk, i właśnie tyle znaczyłam dla świata. Nic. Świat mógłby mnie spalić, zniszczyć, ale to nic by nie znaczyło i wiedziałam o tym, i nie obchodziło mnie to.
Kiedy zaczynałam myśleć o sobie jako patyku, zazwyczaj już stałam na brzegu i starałam się opanować zawroty głowy? Ciepły wiatr osuszał mnie w ciągu kilkunastu, góra kilkudziesięciu minut i po chwili znów miałam na sobie stare jeansy, stare czerwone trampki i czarny t-shirt. nie miałam już brudnej krwi pod nosem. Już nie. Ciekawe, na jak długo.
Wtedy też wyciągałam z kieszeni paczkę papierosów i zapalałam jednego, nie spiesząc się. Czasem spalałam kilka z nich bardzo szybko i byłam na haju przez tych kilka minut, czasem lądowałam w krzakach rzygając, a czasem paliłam bardzo wolno, próbując wydmuchać kółka, jak ci kretyńscy kowboje w starych westernach. Nienawidzę westernów, ale ci pieprzeni kowboje potrafili wydmuchać swoje pieprzone kółka.
Tym razem jednak nie szło szybko, paliłam całkiem normalnie i gdy już dym tkwił w moich sczerniałych płucach, oddech stawał się świszczący i trudno mi było oddychać, czułam smak nikotyny, nie patrzyłam na nic. Moje myśli krążyły wokół spraw tak przyziemnych, że ktoś obcy mógłby nawet się przestraszyć. Ludzie zawsze tak reagują. Jakie to straszne. Przykre. Tak, do pewnego momentu faktycznie dość straszne, ale potem już staje się czymś normalnym, na co nie zwraca się uwagi, i podczas całego tego gównianego procesu można myśleć o następnym dniu i czy będzie coś w telewizji. Człowiek staje się radiem, z tym, że kiedy go używają - wyłącza się. Nadaje na innych falach.
I tym razem nie widziałam wielkiego, czarnego morza, nie widziałam tryliona gwiazd i ten setny, milionowy raz usiadłam ostrożnie i nie bez grymasu na długim, starym pniu. Zawiązałam buty. Dym ten setny, milionowy raz wleciał mi do oczu wyciskając sztuczne łzy. Jak cebula. Pamiętam, jak stawałam na palcach w kuchni zalanej słońcem, wspinałam się uparcie by zobaczyć, co dzieje się na kuchennej szafce. I czasem nic się nie działo, czasem stały tam różne garnki, ale najlepiej pamiętam zwinne palce siekające cebulę. Ciach, ciach, ciach, ogromnym nożem, i cebula wyciskała te sztuczne łzy.
Wyrzuciłam niedopałek i dalej zatopiona w innym świecie, zapaliłam następnego papierosa. Przez chwilę patrzyłam na płomień, jasny płomień zapalniczki. Przypomniał mi płomień ogniska. To było duże ognisko, było też dużo smrodu i głupiego śmiechu. Nienawidziłam tego głupiego, pijanego śmiechu i już chyba zawsze będę go nienawidziła.
Zaciągnęłam się dymem i zamknęłam oczy. Ten setny, milionowy raz czułam, że tym razem na pewno tam nie wrócę.
Pomyślałam o Ktosiu. Dawno o nim nie myślałam i nie mam pojęcia, dlaczego przypomniał mi się w takiej chwili. Po prostu przypomniał mi się i już.
Pomyślałam, czy mój Ktoś istnieje? Czy przyjdzie kiedyś po mnie, weźmie za rękę i poprowadzi w inną stronę? Wiem, to takie dziecinne i beznadziejnie głupie, marzyć jak naiwny, głupi dzieciak, i ja to wiedziałam, ale takie myśli dawały mi trochę przyjemności. To było przyjemne, marzyć... Ale powrót do teraźniejszości bolał kilka razy bardziej.
Wtedy, nawet nie wiem, dlaczego, otworzyłam oczy i podnosząc peta do ust, zaciągając się kolejny raz, popatrzyłam w bok.
Powinnam ujrzeć wzgórza za miastem, kilka drzew, starych kamieni i śmieci.
Ale obok mnie ktoś już siedział. Nauczona doświadczeniem, opanowałam odruch odskoczenia, gwałtownych ruchów, wydawania odgłosów, czegokolwiek. Siedziałam tam i patrzyłam na niego, a dym wlatywał mi do oczu, powodując sztuczne łzy, jak cebula, ciach, ciach, ciach.
Myślałam, że to jakiś miejscowy menel, a może nawet ktoś z bliższej okolicy. Może ktoś, kto mnie zna i zaraz pomyśli "TEN dzieciak", popatrzy krzywo, pójdzie. Nawet bym się nie zdziwiła aż tak bardzo.
Za nami świeciła chyba jedyna latarnia w całych slumsach, której nie pokonał deszcz, śnieg, wichury, a co najdziwniejsze, miejscowi menele.
Ten ktoś siedział obok i patrzył na mnie.
Ale nie było to krzywe, zdziwione i zniesmaczone spojrzenie, pełne durnej litości. Było to spojrzenie może lekko pytające, i jednocześnie oznajmiające, ale nie wiem o co i stwierdzające co. To było tylko subiektywne wrażenie.
Popatrzyłam temu komuś w oczy. Były tak niebieskie, tak bardzo niebieskie. Nigdy nie widziałam takiego koloru. W tym świecie wszystko było czarne, szare, brudne.
I wtedy obalając wszelkie moje racjonalne teorie, zimne kalkulowania i chłodne obliczenia, wiedziałam. Po prostu wiedziałam.
To był mój Ktoś.
Przyszedł po mnie.
To była dziewczyna.
Patrzyłyśmy na siebie może długo, może krótko, nie wiem. Kilka razy zapalałam nowego papierosa i za każdym razem siadałam, odchylałam się do tyłu i patrzyłam jej w oczy.
Wtedy to zauważyłam. W jej oczach odbijał się trylion gwiazd i olbrzymi księżyc. Pierwszy raz w życiu to zauważyłam.
Patrzyłyśmy na siebie i żadna z nas nic nie powiedziała.
Nie umiem tego wyjaśnić. Naprawdę.
Wiele rzeczy jest uznawane przez ludzi za niewytłumaczalne, zagadkowe. Ja na wszystko starałam się znaleźć odpowiedź, bo jeśli na coś nie ma odpowiedzi, to jest bez sensu. A ja bałam się bezsensowności. Bałam się, że do niczego się nigdy nie przydam i wręcz czułam potrzebę racjonalnego wyjaśniania wszystkiego. Szczerze mówiąc, nadal tak mam. Ale tego jednego nie potrafię wyjaśnić.
Te wszystkie godziny, które tam siedziałyśmy... Były bez sensu. Siedziałyśmy i patrzyłyśmy się na siebie. To wszystko. Żadna z nas nie powiedziała ani słowa.
Kiedy tak siedziałam i nie wiedziałam co powiedzieć, czułam, że wcale nie muszę mówić. Patrzyłam w jej błękitne, błękitne oczy.
Po tym czasie zaczęłam wątpić. Wiedziałam, że ten setny, milionowy raz schowam paczkę papierosów do kieszeni, popstrykam chwilę zapalniczką, tak dla tradycji, a potem tam wrócę. Jak pies ogrodnika, kopany i wyrzucany i tak wróci na stare śmieci, bo nie ma nic do wyboru. Wiedziałam, że znów tam wrócę.
Schowałam paczkę papierosów.
Zaczęłam pstrykać zapalniczką, jedną rękę starając się ją zapalić. Była zepsuta, trzeba było przytrzymać jej części jedną ręką, a drugą odpalać, żeby działała.
Moja druga dłoń spoczywała na ławce.
I wtedy ona położyła swoją dłoń na mojej.
Zapalniczka wyleciała mi z ręki i to jedyny gwałtowny ruch, jedyny błąd, jaki popełniłam. Opanowałam się i nie ruszałam. Gwałtowne ruchy zawsze pogarszają sprawę, dlatego biegłam z nurtem. Wtedy jest łatwiej.
Czułam ciepło jej dłoni. Jej delikatna dłoń na mojej. Miałam wrażenie, i wiem że to zupełnie bezsensowne, ale jakby coś przechodziło z niej na mnie. Na moją chuda, pokrytą strupami dłoń, z jej delikatnej, drobnej dłoni. Nie wiedziałam nawet, co to takiego.
I znów patrzyłam jej w oczy.
Czułam się naprawdę dziwnie, nigdy wcześniej nikt nie dotykał mojej dłoni w ten sposób.
Pierwszy raz czułam, że ktoś nie chce, bym odchodził.
Patrzyłam w jej oczy. Czułam jej dłoń. Widziałam jej spokojną twarz. Powoli unoszącą się i opadającą klatkę piersiową.
Czułam się dziwnie, ale to było piękne.
Gdybym miała być szczera, nie potrafiłam odczuwać zbyt wiele uczuć. Wypracowałam w sobie dziwny system obronny, pozwalający na nie przejmowanie się prawie niczym. Nie czułam nienawiści, złości, przygnębienia. Nie czułam radości.
Ale siedząc przy niej i patrząc w jej oczy, czułam jakby ktoś zdejmował ze mnie tę zbroję.
Poczułam się... lekko. Jakkolwiek głupio to brzmi, to właściwie jedyne słowo w miarę wiarygodnie oddające prawdę. Poczułam się odarta z mojej długo budowanej skorupy. Ale nie było to nieprzyjemne, wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, jakbym tylko na to czekała.
Wiał lekki, świeży wiatr.
Jej dłoń na mojej.
Jej oczy wpatrzone we mnie i moje wpatrzone w nią.
I kolejny raz zwątpiłam.
Myślałam, że pewnie zaraz otworzę oczy i obudzę się zarzygana na mokrym piasku, bo pewnie straciłam przytomność. Skurwysyn dość mocno rąbnął mnie w głowę, wcale bym się nie zdziwiła.
Czekałam. Nic się nie działo.
Świat stanął w miejscu jak zepsuta pozytywka.
Bałam się, że zaraz się obudzę, a nie chciałam. Jeśli to sen, jeśli iluzja, niech trwa.
Zabrała swoją dłoń z mojej i sięgnęła do kieszeni.
Wyciągnęła z niej pomarańczową mandarynkę. Zaczęła ją obierać, a ja poczułam zapach pomarańczy, kojarzący się zazwyczaj ze świętami. Jakkolwiek nic przyjemnego, sam zapach pomarańczy lubię. Mimo, że święta to tylko plastikowy dzień dla świń, żeby mogły żreć i chlać więcej, niż zwykle.
Wiał lekki, świeży wiatr.
Granatowa noc na horyzoncie zaczęła przemieniać się w śliwkowy wschód słońca.
Wyciągnęła do mnie rękę, trzymając cząstkę owocu. Mała, większa, mała.
No zgadnijcie, jak to wyglądało.
Rzeczy kojarzące się z pewnymi częściami ciała rzadko mnie śmieszą. Właściwie wcale mi nie do śmiechu, kiedy myślę o pewnych częściach ciała.
Ale tamta chwila, spędzona pod śliwkowym niebem i na świeżym, lekkim wietrze spowodowała, że zaśmiałam się i zaraz po mnie, śmiała się ona.
Uwielbiam, kiedy się śmieje.
Kiedy mogę słuchać, że jest szczęśliwa, kiedy to ja powoduję, że jest szczęśliwa.
Podzieliła owoc na części i nie zdążyłam podnieść ręki. Lekko kwaśny smak mandarynki poczułam na wargach zaraz po tym, gdy usiadła bliżej mnie, spojrzała mi w oczy i nakarmiła mnie nią.
Jeśli mam być szczera, dziwnie się poczułam. Nie lubię być traktowana jak dziecko, a karmienie kogoś właśnie z tym się kojarzy. Jestem samodzielna. Nie potrzebuję opieki.
Ale w tym geście nie było nic z tych rzeczy. To był po prostu gest. Tak po prostu.
Nad nami błyszczał ogromny księżyc i trylion gwiazd.
Jej oczy błyszczały. Słyszałam jej spokojny oddech.
Dłonią objęła mój policzek.
Opuchnięty, upaprany krwią policzek.
Ale nie zabrała dłoni.
Zamknęłam oczy.
Wiecie, jak się czułam?
Czułam się wolna.
I bezpieczna.
Czułam się wolna.
Podniosłam się, wyprostowałam, otworzyłam oczy.
Jej twarz była tak blisko, że prawie jej nie widziałam.
Widziałam jej spokojną twarz, jakby to wszystko co właśnie robiłyśmy, było naturalne.
Jakbyśmy znały się od lat.
Możliwe, że tak właśnie było.
Widziałam jej pełne, delikatne usta.
I jej niebieskie, niebieskie oczy.
I my pod śliwkowym niebem i trylionem gwiazd.
Delikatnie, pierwszy raz, jak nic nie wiedzący dzieciak, ostrożnie, przytuliłam moje usta do jej ust.
Zakręciło mi się w głowie.
Jej zapach był oszałamiający.
Ja pewnie śmierdziałam tytoniem i słoną, brudną, morską wodą.
Jej zapach był oszałamiający.
Zakręciło mi się w głowie, kiedy przesunęła dłonią po moich plecach.
Wtuliłam twarz w jej włosy, w to miejsce między szyją a ramieniem.
I już wiedziałam, że zrobię wszystko, by z nią zostać.
Że już tam nie wrócę.
Nawet nie wiem, czemu tak długo wytrzymałam.
Że, jakkolwiek głupio to zabrzmi, znalazłam mojego Ktosia.
A raczej Ktoś znalazł mnie.
Zaraz potem naszła mnie nieśmiała myśl, że może ja też jestem jej Ktosiem?
Zostawiłam te rozmyślania na inny dzień, na inną noc i inną chwilę.
Zaraz potem wtuliła się we mnie mocno, a ja otoczyłam ją ramieniem.
Pierwszy raz to robiłam i muszę powiedzieć, że czułam się po prostu normalnie. To było naturalne.
Nad nami kołysał się fioletowy wschód słońca. Znikał trylion gwiazd, znikał błyszczący księżyc, kończyła się noc.
Ale ona nie znikła.
Siedziałyśmy objęte na starym pniu, oparte o stary konar drzewa.
Latarnia zgasła.
Miasto już od jakiegoś czasu coraz głośniej szumiało początkiem nowego dnia.
Wtedy ona wstała. Wzięła papierosa, zapalając własną zapalniczką. Moja leżała na piasku, i tam została.
Ja też zapaliłam. Pożyczyła mi swoją zapalniczkę.
Wzięła mnie za rękę i bez słowa ruszyłyśmy w tym samym kierunku.
To musiało być kilka godzin, a my przesiedziałyśmy je patrząc sobie w oczy, nie mówiąc słowa.
Okazało się, że jestem od niej niższa. Tak to już jest, z takimi jak ja. Jak pewnie zauważyliście, nie obchodziło mnie to podobnie jak wiele innych rzeczy. Po prostu miałam to gdzieś.
To była ona.
Kiedy prowadziłam ją wąskimi zaułkami slumsów, których nie musiałam widzieć, by się w nich nie zgubić, ona trzymała mnie za dłoń. Wyszłyśmy na brudną ulicę, teraz już zatłoczoną, i ludzie się na nas gapili dziwnie. Zresztą, nawet właściwie specjalnie nie zauważyłam. Dawno przestałam zwracać na to uwagę.
Nie wiedziałam, w którą stronę teraz pójdziemy. To było moje brudne środowisko, slumsy, kilka zasranych zaułków i brzeg zanieczyszczonej plaży razem z wielkim, czarnym morzem. Nie miałam dokąd iść, to był mój świat, który znałam.
I ona poprowadziła mnie w drugą stronę. Zostawiłyśmy za plecami mój czarny, brudny świat.
Zabrała mnie na drugą stronę, gdzie wszystko ma swój sens.
Trzymając mnie za dłoń, dotarłyśmy do długiego mostu.
Przeszłyśmy przez ten most razem, trzymając się za ręce, nie patrząc na siebie, ale w tym samym kierunku.
Zabrała mnie do małego, białego domku, stojącego - jak z początku pomyślałam - samotnie na zielonych wzgórzach za miastem. Wiem, nie było tam miasta, ale wzgórza te właśnie tak wyglądały. Gdy podeszłyśmy bliżej, zauważyłam w okolicy wiele innych małych, białych domków.
Stały nad lazurowym morzem.
Ona miała na sobie zieloną sukienkę i wiał lekki, świeży wiatr. Od morza bił zapach słońca.
To były zielone wzgórza i jej zielona, zielona sukienka i małe, białe domki.
W górze świeciło gorące słońce, kiedy schodziłyśmy powoli po drewnianych schodkach zasypanych białym piaskiem.
To nie był brudny, brązowy piach z mojej plaży, w którym czaiło się szkło i mrówki. To był biały, miękki piasek, który przyjemnie szorował stopy.
Nie zeszłyśmy jednak na samą plażę. Stali i leżeli tam ludzie, przyglądający się nam, ale to nie były martwe spojrzenia, głupich ślepych krów na "TEGO dzieciaka", jakie były w moim świecie. To były uprzejmie spojrzenia, nawet życzliwe, niemówiące nic konkretnego, ale gdyby ich usta mówiły, to pewnie byłoby to coś w stylu "witamy" albo "miłego dnia", a nie "spieprzaj stąd, brudasie".
I jej błękitne, błękitne oczy i czerwone usta.
Przed nami, zza kolejnego wzgórza wyłonił się mały lasek, pełen żywych, zdrowych drzew o grubych pniach i rozłożystych koronach. W niczym nie przypominały mojego lasu, a właściwie pustych patyków sterczących z wyschniętej, brązowej ziemi.
Patrzyła na mnie i musiała widzieć zdziwienie na mojej twarzy, bo byłam zdziwiona. Ten świat był tak blisko? Wystarczyło wyjść. Wziąć się w garść i ruszyć dupę.
Ale nie miałam w nawykach robienia czegokolwiek. Bo mało co mnie obchodziło. Chciałam tylko przeżyć dzień, a później godnie przeżyć dzień, ewentualnie przeżyć bezkrwawy dzień.
Nie wiedziałam, że można przeżyć szczęśliwy dzień. Nie wiedziałam, że trzeba samemu coś z tym zrobić. Myślałam, że tak po prostu jest i muszę to jakoś znieść, bo nie mam nic innego do wyboru.
Ona pokazała mi, że mam wybór.
Usiadłyśmy zatem na zielonych, zielonych wzgórzach za miastem, które tak naprawdę nie istniało, bo były tylko małe, białe domki.
Wielkimi, zielonymi oczyma oglądałam ten kolorowy świat, pachnący świat, dziwny świat, ale lepszy od mojego. Czułam, że tutaj nie będę musiała w nocy biec nad morze, nie będę walczyła o kawałek chleba i resztki godności. Nie będę musiała więcej zmywać tej zasranej krwi spod nosa.
Siedziałyśmy na białej ławce, w niczym nie przypominającej mojego niewygodnego pnia. Nie czułyśmy smrodu brudnego, czarnego morza ale świeży zapach czystego, lazurowego morza.
Trzymała moją dłoń. Wiedziałam, że jej nie puści i ja nie chciałam puszczać jej dłoni. Teraz, gdy poznałam ten świat, nie chciałam wracać do tamtego.
Kiedy wreszcie przyzwyczaiłam oczy do tylu kolorów, znów patrzyłam na nią. W jej błękitne, błękitne oczy.
To zadziwiające, ale nadal nic nie mówiłyśmy.
Siedziałyśmy, patrząc na siebie. Później położyła głowę na moim ramieniu, a ja czułam jej spokojny oddech, a ona mój. Wtuliłam nos w to miejsce między ramieniem a szyją, czując jej oszałamiający zapach. Później ona usiadła, a ja położyłam się, opierając głowę na jej kolanach, a ona delikatnie bawiła się moimi włosami, przesuwała dłonią po opuchniętym policzku, ale nie zraziła jej ta opuchlizna. Później zapaliłyśmy w milczeniu, a niebo zaczęło zmieniać barwy, zaskakujące, jak wiele ich było i jak szybko. Czerwony, różowy, fioletowy, niebieski, śliwkowy, granatowy.
Położyłyśmy się na zielonych, zielonych wzgórzach, nogami w dół, obserwowałyśmy lazurowe, spokojne morze i czułyśmy przyjemny zapach słońca.
Podniosła się na chwilę, spojrzała w moje oczy i złożyła na moich ustach delikatny pocałunek, po czym położyła się na moim ramieniu, a ja delikatnie ją objęłam.
I wiecie co? Nad nami był olbrzymi księżyc i trylion gwiazd.
Słyszałam jednostajny szum morza i chyba zasnęłam, bo obudziłam się skulony na trawie, a w górze jaśniała tafla księżyca.
Byłam spocona i miałam wrażenie, że wcale nie pasuję do kolorowego, świeżego świata, ale ona podała mi ręcznik i kubek miętowej herbaty.
Usiadłam więc, a smak miętowej herbaty był taki, jakiego nie potrafiłam sobie wcześniej wyobrazić. W niczym nie przypominał tekturowych ścieków, jakimi na co dzień się żywiłam. Tu wszystko było... po prostu lepsze.
I ona była obok. Nie za daleko, nie za blisko, w odległości takiej, która dawała znać, że jest obok. Jest tutaj. Nigdzie nie odchodzi.
Tak bardzo bałam się, że odejdzie.
Że to wszystko sen, a kolorowy świat to tylko złudzenie wywołane jakimiś toksynami, których nad moim czarnym morzem było pełno, albo znów przez pomyłkę ktoś zostawił coś tam, gdzie nie powinien i oczywiście ja, ten głupek, znów nie skojarzyłam, że herbata, którą chciałam wypić to wcale nie herbata, a nawet wolę nie wiedzieć co w rzeczywistości.
Tak bardzo bałam się, że ją stracę.
Że zauważy moje opuchlizny, strupy i brud. Że w blasku dnia stanę się brudasem z mojego śmierdzącego świata.
Że będę musiała tam wrócić.
Bałam się, że nie istnieje.
Że ja nie istnieję.
Często w to wątpię. A bardzo często mam uczucie, jakbym dryfowała gdzieś w eterze, a to wcale nie był prawdziwy świat, a moje urojenia - wiem, "normalni ludzie" nazywają to chorobą psychiczną, ale nie jestem chora. To po prostu myśli. Myśli jeszcze niczego nie oznaczają.
I kiedy skończyłam pić miętową herbatę i ostrożnie odstawiłam kubek, spojrzałam w jej oczy. Siedziała obok mnie, a ja próbowałam wyczytać z tych oczu cokolwiek.
I wtedy to zrobiła.
Te wszystkie godziny, a może i dni, lata, nie wiem, długo to było, to był czas milczenia i patrzenia.
A wtedy ona szepnęła do mnie, i to był bardzo cichy szept, ale słyszałam wyraźnie:
"Jestem."
I zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, znów szepnęła:
"Jesteś."
I siedziałyśmy razem na zielonych, zielonych wzgórzach. Patrzyłam w jej błękitne, błękitne oczy. Byłyśmy. Istniałyśmy. Dla siebie i ze sobą.
W górze błyszczał ogromny księżyc i trylion gwiazd.
Siedziałyśmy na wzgórzach za miastem, które właściwie nie istniało, tylko małe, białe domki. Wiał lekki, świeży wiatr, w górze latał puch dmuchawców. Gdzieś w górze wisiał srebrny księżyc i trylion gwiazd.
Kiedyś powiedziałabym, że moment taki można uznać za idealny i majestatyczny. Kiedy świat wydaje się tak ogromny, a człowiek czuje się jak mrówka, taki mały, nieznaczny, ale do granic możliwości zachwycony światem. Zdawałam sobie sprawę, że świat to takie duże, obce miejsce, ale wydawało mi się też, że kiedy przechodzi się przez ten świat samemu, jest łatwiej - tak było w moim świecie. Zdać się tylko na siebie oznaczało przetrwanie dnia. To był mój świat, w którym każdy był samotny i z tej samotności okrutny. Myślałam, że tak będę żyła, samotnie, później stanę się okrutna i umrę, zamienię się w gnój i pożywkę dla robali.
I nawet nie wiedziałam, jak bardzo się myliłam.
Dowiedziałam się tego dopiero wtedy, gdy leżałam na wzgórzach za miastem, które właściwie nie istniało. Wiał lekki, świeży wiatr, w górze latał puch dmuchawców. Gdzieś na zachodzie rósł srebrny księżyc w towarzystwie kilku gwiazd.
Ale gdy spojrzałam w bok, nie widziałam, jak zwykle, pustych patyków-drzew wystających z wyschniętej ziemi, ani czarnego, wielkiego morza. Nie widziałam nic prócz niej.
Jej ciepła dłoń zatrzymała się na moich żebrach. Lekko oparta na moim ramieniu i wpatrzona w gwiazdy, a ja wpatrzona w nią - najjaśniejszą z gwiazd. Widziałam, jak jej wzrok błądzi od gwiazdy polarnej do Wenus, a może wcale nie, nie miałam pojęcia jak nazywają się te gwiazdy. Leżała na moim ramieniu, wtulona tak ufnie. Czułam jej zapach, najpiękniejszy zapach na świecie i czułam się jak w domu, jak powinnam czuć się w domu, jak chciałabym czuć się w domu.
Milczałyśmy. Czasem szeptała do mnie słowa, których czasem nie rozumiałam, ale słuchałam jej i zatracałam się w jej głosie, tonęłam w błękitnych oczach i napawałam oszałamiającym zapachem.
Oparłam głowę o to miejsce między szyją a ramieniem, zamknęłam oczy i czułam bicie jej serca. Ona położyła dłoń na mojej klatce piersiowej i czułyśmy ten rytm, ten najpiękniejszy rytm i to była ta najpiękniejsza chwila, kiedy nie ma nic wspanialszego niż tęten serca drugiej osoby, krążąca w żyłach krew i przyspieszony oddech.
I'm fighting dreamer.
Hell yeah, baby!
Odpowiedz
#2
ufff, doczytałem do końca. i powiem szczerz, że nawet mi się podobało. co prawda historia nie ma jakby początku i końca, brzmi tak trochę jak wyrwana z kontekstu, ale daje pojęcie o możliwościach Autorki. a są doprawdy ogromne, chylę czoła nad tak rozlegle narysowana charakterystyka nie tylko bohaterki, lecz otaczającego ją świata jako takiego. opisy zapierają wprost dech! kolejny raz mam dowód, że ja z moją pisaniną powinienem pozostać wciąż na dnie szuflady. myślę, że gdy postanowisz napisać jakąś historię, to będzie naprawdę COŚ. a ten utwór, traktowany jak wprawka, jest świetny. pozdrawiam Bart
ps. mnie osobiście rażą powtórzenia w tekście. być może taki był zamysł przy pisaniu, ale zbyt częste powielanie tego zatraca sens... no tak, ale przecież ja się nie znam.
Odpowiedz
#3
dzięki za komentarz Big Grin powtórzenia miały za zadanie właśnie uwypuklić niektóre słowa, a także w pewnym stopniu oddać charakter głównej postaci, która opowiada - jej dziecinność, niedoskonałość, ułomność.
I'm fighting dreamer.
Hell yeah, baby!
Odpowiedz
#4
Zrobię inaczej niż zwykle, czyli najpierw błędy, a później komentarz:

"...I znów poczułam na twarzy mocne uderzenie mokrego, zimnego wiatru, znów biegłam ile sił w nogach" - hmm, nie jestem pewien czy jest to poprawne. Po pierwsze po wielokropku z przodu zdania stosujemy małą literę, a po drugie zaczęcie opowiadania od rzeczonego wielokropka jest trochę dziwnym zabiegiem. Zostawiłbym po prostu "Znów poczułam".

"wiele razy(,) i ten setny"

"panował tam prawie zupełny mrok. Chodziłam tamtędy" - powtórzenie

"nie potrzebowałam latarki(,) by wiedzieć(,) dokąd idę."

"Potknęłam się. (I) jeszcze raz,"

"leżałabym w kałuży. (B)yło mi wszystko"

"Miałam ochotę położyć się, zasnąć(,) i nigdy nie istnieć."

"nie byłoby mnie. (Z) dwojga "

"Zaraz potem myślałam, że skoro jednak już istnieję, to rozpędzony tir naprzeciw mnie to też niezła perspektywa, jednak idąc ciemnym zaułkiem mrocznych, cuchnących slumsów trudno spotkać jakikolwiek pojazd." - rozbiłbym to na 2 zdania

"pogrążam się w jakichś głupich, dziecinnych marzeniach, ale jak ostatni naiwny dzieciak gdzieś w głębi"

"że faktycznie jest taki Ktoś. Że każdy ma takiego Ktosia. Kogoś takiego, kto" - za duzo "tych", "ktosiów" i "kogosiów". Napisałbym to tak, żeby uniknąć mnogości zaimków:
rr napisał(a):że faktycznie jest taki Ktoś. Że każdy ma swojego Ktosia, który...
To oczywiście tylko moja sugestia, zrobisz jak zechcesz Smile

"zupełnie bezwiednie, czasem idąc środkiem zatłoczonej ulicy" - niepotrzebny wyraz, pozbawia sensu cale zdanie.

"Gdybym miała siłę, to pognałabym do morza, do wody, do czystej, ciepłej wody, ale opuchnięte stawy nie pozwalały mi na to. Ani razu, kiedy przychodziłam nad morze nie byłam w stanie biegać.
Dlatego i teraz, ten setny, milionowy raz, szybko i nieporadnie ściągnęłam z siebie koszulkę, stare jeansy, zrzuciłam czerwone, schodzone trampki i w bokserkach zanurkowałam do wody." - tego fragmentu nie zrozumiałem. bohaterka mówi, ze gdyby nie opuchnięte stawy, to pognałaby do wody, a chwile później nurkuje w tej wodzie? Poza tym, jeśli ona miała jakieś rany, zadrapania itp (bo na tym etapie opka nie wiadomo, skąd krew na jej twarzy), to weź pod uwagę, ze woda w morzu jest słona i chyba niezbyt nadaje się do obmywania ran. No, chyba, ze bohaterka jest taka twarda, ze jej to nie przeszkadza Smile

"Kiedy zaczynałam myśleć o sobie jako patyku, zazwyczaj już stałam na brzegu i starałam się opanować zawroty głowy? " - a tu chyba bez znaku zapytania?

"ogromnym nożem(,) i cebula wyciskała"

"dziecinne i beznadziejnie głupie, marzyć jak naiwny, głupi dzieciak" - powtórzenie, poza tym to już było wyżej, niepotrzebnie powtarzasz ta sama myśl imo

"dawały mi trochę przyjemności. To było przyjemne,"

"Czułam ciepło jej dłoni. Jej delikatna dłoń na mojej." - delikatną

"Na moją chuda, pokrytą strupami dłoń, z jej delikatnej, drobnej dłoni" - chudą i powtórzenie. Moze "z jej - delikatnej i drobnej"?

"Wyciągnęła z niej pomarańczową mandarynkę. Zaczęła ją obierać, a ja poczułam zapach pomarańczy, kojarzący się zazwyczaj ze świętami. Jakkolwiek nic przyjemnego, sam zapach pomarańczy lubię. Mimo, że święta to tylko plastikowy dzień dla świń, żeby mogły żreć i chlać więcej, niż zwykle." -
1. powtórzenia.
2. Wiadomo, ze mandarynki są pomarańczowe, nie ma potrzeby o tym przypominać Smile
3. Ostatnie zdanie: ona lubi zapach pomarańczy, mimo ze święta to tylko gówno? Jakoś nie komponuje się z całością to ostatnie zdanie.

"Ale tamta chwila, spędzona pod śliwkowym niebem i na świeżym, lekkim wietrze spowodowała, że zaśmiałam się i zaraz po mnie, śmiała się ona.
Uwielbiam, kiedy się śmieje.
Kiedy mogę słuchać, że jest szczęśliwa, kiedy to ja powoduję, że jest szczęśliwa. " - ta wypowiedz (czas teraźniejszy) sugeruje, ze bohaterka zna ową "ją". A przecież tak nie jest.

"Podzieliła owoc na części i nie zdążyłam podnieść ręki." - mandarynka już była podzielona, kilka zdań wcześniej.

"Lekko kwaśny smak mandarynki poczułam na wargach zaraz po tym, gdy usiadła bliżej mnie, spojrzała mi w oczy i nakarmiła mnie nią." - ostatnie słowo niepotrzebne, wiadomo, ze chodzi o ten owoc Smile

"Opuchnięty, upaprany krwią policzek. " - wydawało mi się, ze bohaterka umyła się wcześniej w morzu...

"Jej twarz była tak blisko, że prawie jej nie widziałam.
Widziałam jej spokojną twarz, jakby to wszystko co właśnie robiłyśmy, było naturalne." - powtórzenie. To w końcu widziała czy nie widziała twarzy?

"Nad nami kołysał się fioletowy wschód słońca. Znikał trylion gwiazd," - za duzo tego wschodu. Wyrzuciłbym pierwsze zdanie i zostawił: "Nad nami znikał trylion gwiazd(...)"

"Moja leżała na piasku, i tam została.
Ja też zapaliłam. Pożyczyła mi swoją zapalniczkę." - niepotrzebny wrzut imo i powtórzenie.

"Wzięła mnie za rękę i bez słowa ruszyłyśmy w tym samym kierunku. " - logiczne, skoro wzięły się za ręce, to raczej nie mogły pójść w różnych kierunkach Wink

"a my przesiedziałyśmy je(,) patrząc sobie w oczy,"

"nie obchodziło mnie to(,) podobnie jak wiele innych rzeczy."

To: "teraz już zatłoczoną, i ludzie się na nas gapili dziwnie." napisałbym tak: "teraz już zatłoczoną, a ludzie gapili się na nas dziwnie." - płynniej brzmi.

"Trzymając mnie za dłoń, dotarłyśmy do długiego mostu.
Przeszłyśmy przez ten most razem, trzymając się za ręce, " - powtórzenie

"ale w tym samym kierunku. " - to już było

"Ona miała na sobie zieloną sukienkę i wiał lekki, świeży wiatr. " - to rozbij na dwa zdania, bo co ma piernik do wiatraka? Smile

"przesuwała dłonią po opuchniętym policzku, ale nie zraziła jej ta opuchlizna. " - powtórzenie

Teraz tak: opowiadanie jest ładnie napisane, poetycko i z uczuciem. Widać, że włożyłaś w to duszę. A jednak strasznie topornie się to czyta. Przez te wszystkie błędy traci się i płynność, i przyjemność z lektury. Mam wrażenie, że nabazgrałaś szkic w wordzie i bez żadnej korekty wrzuciłaś tutaj. Zalecam jak najszybsze przeredagowanie tekstu, na pewno odbiór będzie o wiele, wiele lepszy. A tak wśród tych literówek, interpunkcji i stylistyki gubi się wymowa, sens i poetyckość tej miniatury.

Co do warsztatu też mam kilka uwag. Tekst siada stylistycznie tu i ówdzie, ale osobna sprawa to powtórzenia, które dodają lekkości i poetyckości tekstowi i są naprawdę udanym zabiegiem. ("niebieskie, niebieskie oczy" - aż mam ochotę Ci to ukraść). Do czasu. Po pewnym czasie bowiem, męczą. Jest ich zdecydowanie za dużo! Zbyt często powtarzasz całe sekwencje zdań, może oprócz "setny, milionowy raz" - bo akurat to wyrażenie sprawia, że czytelnik wciąż pamięta, że bohaterka przechodzi przez ten właśnie milionowy, beznadziejny dzień. Ale cała reszta to zdecydowana przesada. Sama końcówka, ostatnich kilkanaście zdań, to już niemal same powtórzenia tego, co było wcześniej. Nuży i sprawia, że leci się wzrokiem po tekście byle szybciej, byle był już ten koniec. Nie będę się zagłębiał i wskazywał, które rzeczy obciąć, które wywalić na zbity pysk, a które zostawić - Twój warsztat sugeruje, że potrafisz to świetnie zrobić sama. Czekam na inne Twoje utwory, bo czuć u Ciebie lekkość pióra i widać, że wkładasz w pracę sporo serca. A to się po prostu ma albo nie. Warsztat i styl można wytrenować.

Przeredaguj tekst naprawdę asap, bo ciężko się to w tym momencie czyta...

Pozdrawiam
-rr-
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości