No, to się sztachnę na forum z attempem pisarskim. Nie twierdzę, że jestem bardzo utalentowaną osobą, jeżeli o to już się rozchodzi, aczkolwiek amebą z nibynóżkami ino nie jestem.
Projekt miał być upubliczniony za pewien, łohohoho, czas na innym forum, z którego przypełzłam z innymi [dobrze wszyscy wiecie o co i kogo gdzie o której], ale tego nie zrobiłam, więc... Nawet oni nie wiedzą, że coś takiego napisałam.
Zaskok, suprajs. I po raz pierwszy pisałam coś w tym stylu. Na przykład dla mnie nowością było pisanie z pierwszej perspektywy i do tego jako facet.
Fajnie jest umieć sikać na stojąco... :D
Dobra, zanudzać ni bd.
(Aha, i nie wiem czy dobra kategoria, ale po kilkusekundowej burzy neuronów stwierdziłam że tu będzie zacnie.)
(O, i czemu nie widać tabulatorów? :C)
Cholernie zimno było, nie chciałem nawet myśleć o wychodzeniu na dwór, a jedynie o możliwości wstania i leniwego pokierowania się w kierunku czajnika z wrzątkiem. Aby zalać nową herbatę, oczywiście. Którą już z kolei? Traciłem rachubę.
Nie byłem aż tak leniwym człowiekiem, jakby się mogło wydawać, po prostu zima i wszechobecne zmrożenie wcale nie napawało mnie energią, a jako człowiek, istota ludzka, chodziło o moje dobro. Więc nie wychodziłem na dwór i piłem herbaty.
Przed małą, złotą, a raczej metalową, jedynie pomalowaną na złoty odcień, klapką na listy, która tkwiła w drzwiach, leżała kupka listów. Podania, rachunki, jakieś kartki świąteczne, poznałem po wesołym reniferze, który się uśmiechał z jednej. No i reklamówki lokalnych fast food'ów, które wracają codziennie, niczym kochanka.
Ta zima mnie tak rozleniwiła, że nawet poczty nie podnosiłem.
Tak już chyba od miesiąca czy dwóch?
Że mi zimno? Okłamuję się, kurwa!
***
Dzwonił telefon, już cholera nie wiem który raz. Potarłem jedno oko, pod którym czułem skrajnie nieprzyjemny piasek. Drugie oko pozostawało zlepione snem i nie mogłem się zmusić, by moja ręka się zgięła tak, bym mógł zetrzeć klejące resztki jakiegoś przyjemnego koszmaru. Albo to mi się śniło, albo to była wczorajsza cholerna rzeczywistość. Ziewnąłem, telefon cały czas dzwoni. Zebrałem ostatki mojej siły woli i skierowałem moją dłoń w kierunku dźwięku. Z większym niż się spodziewałem impetem moja ręka przywaliła w stół.
- Auuu – jęknąłem na głos, ale te uderzenie dostatecznie mnie rozbudziło, by się podnieść, przetrzeć sklejone oko i odebrać cały czas piszczący aparat.
- Halo? - Usłyszałem swój głos i przestraszyłem się. Jak ćpun. Struny mam sklejone klejem, czy jak...
- Wstałeś? To dobrze, cieszę się. – Delikatny kobiecy głos rozbudził mi mózg, moje zatrzaski i koła zębate pod korą mózgową zaczęły się szybciej obracać.
- Też się cieszę... – Odparłem zgodnie z prawdą, bo po chwili takiego wegetowania aż się cieszę na myśl o wyrwaniu się od tego całego Morfeusza.
- Może skoczymy na kawkę? A… A, nie na kawę, co ja plotę – zaśmiała się perliście. Moje trybiki zakręciły się. – Przecież jest za późno na kawę!
- Za późno? – Zdziwiłem się. Zagarnąłem ręką zasłonę i w tym momencie:
- Tak, no jest 19.00… Wpół do ósmej właściwie – Powiedziała.
Na dworze było już ciemno, czarno, niczym ciekły beton.
- Na kawę? – Kontynuowałem więc dalszą rozmowę zdawkowo, przy okazji też zacząłem się drapać po brodzie. Trzeba się ogolić i ubrać, pomacałem się po bokserkach, jeżeli nawet nie idziemy na kawę, to i tak gdzieś się wybieramy.
- Nooo, wybierzmy się gdzieś. – Słychać było cmoknięcie, chyba wyciągnęła coś z buzi.
- Klarysa, zdecyduj się.
- To ty mnie zaproś. – Uśmiecha się, czuć to w jej głosie.
- Do McDonald'a na shake'a chcesz? Wdziej kieckę, zrób makijaż i zjemy sobie burgera – mruknąłem z uśmiechem półgębkowym, kiedy chodziłem wokół mojego stołu kuchennego, znajdując na nim wczorajsze spodnie. Miały nadal na sobie biały pył.
- Hm, da się bić ludzi przed słuchawkę? Co ty właściwie Adam robisz? Dychasz. Gadasz ze mną przez telefon i oporządzasz inną?
- Nie, wciągam jeansy jedną ręką, dzięki za uznanie mnie za takiego nieczułego drania.
- To ty chciałeś do McDonald'a…
Spojrzałem rozczulony przed siebie, myśląc jak teraz Klarysa marszczy nosek, ale trafiłem na szklaną powierzchnię mojej lodówki z kostkarką do lodu. Wyglądałem jakbym się w sobie zakochał, ale szybko to przeszło, bo zobaczyłem rozespanego, rozćpanego i poczochranego kolesia bez koszulki.
- Ale już nie chcę tam, zabiorę cię gdzieś do jakiejś włoskiej knajpki i będziemy ciamkać makaron, co ty na to?
- Boże, od kiedy ty masz takie pomysły? Zadzwoń, jak będziesz już pod moim domem, przedsiębiorco. Cholera, dusigrosz, a mnie do Włochów wyciąga…
Patrząc się cały czas na lodówkę, zauważyłem że moja twarz szybko zbladła. Jakby nie wydawało się to możliwe, byłem bielszy o kilka stopni, trochę więcej niż albinos.
Kaszlnąłem, głos mi się zatrząsł.
- Cicho nie narzekaj, bo się rozmyślę – mruknąłem. – Zadzwonię jak będę pod twoim mieszkaniem.
- Kocham cię, wiesz? – Miauknęła mi do słuchawki moja czekoladowo-włosa Klarysa, słyszałem w tym pewną sugestię pewniejszą, niż to że po nocy nastąpi świt…
- Kotek, ja cię też i dobrze to oboje wiemy. – Moja bladość zniknęła, trybiki już normalnie pracowały, a ja zapinałem rękoma pasek; telefon był natomiast podtrzymywany przez moje ramię.
Cieszyłem się, momentalnie nastrój, który mi zszedł w jeden moment na niższe poziomy, poprawiła mi obietnica wynagrodzenia wiązanego z zapomnieniem. Odetchnąłem i polazłem na górę po t-shirt. Machinalnie też wyciągnąłem z kieszeni spodni komórkę, którą również tak samo bezmyślnie tam wrzuciłem.
W tym momencie pot wystąpił na moje czoło, a tryby zaczęły dymić od zbytniego przycięcia. Podczas mojej rozmowy z Klarysą dobijał się do mnie numer zastrzeżony. Cztery razy, sprawdzam. Otworzyłem usta, by wypuścić wyimaginowany nadmiar powietrza. Zastrzeżony numer, ale ja wiem, kto go ma, tylko jedna osoba dzwoni z ukrytego numeru…
Wbijam cyferki ręcznie, nie mógłbym ryzykować przechowywania kontaktu w książce adresowej telefonu.
Jest sygnał! Nie mogę opanować drżenia nóg, podbijam więc barkiem pod ścianę i modlę się o spokój, przymykając oczy ze strachu. Bałem się, najzwyczajniej się bałem, ale co zwyczajnego jest w dyszeniu przed nieodebranym telefonem? Postarałem się myśleć o Klarysie, o jej mruczeniu, które słyszałem na pożegnanie… W tym momencie wybił szósty sygnał i nagłe kliknięcie odbiło się po moich uszach.
- No witam witam.
Bałem się tego głosu, myślałem teraz, że już mniej, ale jednak koszmary przeżywane na żywego są wyraźniejsze od myśli. Mam przecież takie pozacierane tryby…
- Witam pana, panie prezesie, ja… Ja chciałem bardzo przeprosić za te nieodbieranie… Ja z moją kobietą kon… konwersowałem, panie… panie prezesie.
Dyszałem w myślach, chwila i bym zaczął robić to na głos, ale… Przecież on by usłyszał, nie okazywać zbytniego strachu, to zgubne w tym wszystkim, nie można się bać. Kurwa, i tak już trząsł mi się głos, jak u psa strzelonego po jajkach, nie da się już cofnąć pierwszego zdania. Powiedzmy, że teraz zrobię głos, którego używam podczas biznesów. Damy radę, Klarysa…
- Ależ oczywiście – usłyszałem, a moje tryby się skonfundowały – Oczywista sprawa, panie Adamie. Panie Adamie, a ja panu coś powiem, bo mam taką małą sprawę, prawda?
- Słucham…
…Byłem coraz bardziej zdziwiony. Patrzyłem się w mój biały sufit, przerżnięty lekko źle poprowadzonym kablem do żarówki, która smętnie zwisała z góry i świeciła sztucznym światłem. Wpierdalała tyle prądu, skubana, a to tylko jedna żarówka. Muszę zrobić coś z tym sufitem. Białej… Białej farby mam w nadmiarze.
- Bo wie pan, panie Adamie, moja sprawa, prawda, jest o wiadomym temacie. A chodzi mi o to, że posiada pan liczbę wagową tego czterdzieści. Wie pan, prawda? Cztery razy dziesięć, mój panie Adamie – uśmiechnął się mu głos.
Zacząłem panikować. Miałem czterdzieści?! Jest… Jest ile?! Zbiegłem w pośpiechu na niższe piętro, przebiegłem przez hol, odbiłem się od framugi przejścia i poleciałem na kolana przed półeczką z IKEI. Z drżącymi rękoma, a aparatem telefonicznym na drodze ramię-ucho, grzebałem w półce. Wyciągnąłem szybko wagę, obróciłem się na kolanie…
- Panie Adamie? – Głos był aktorsko wystylizowany na zmartwienie pomieszane z zaciekawieniem.
- Panie prezesie, już panu.. Już panu powiem…
Chwyciłem moją grubą, brązową aktówkę i bez zbędnych ceregieli, gdy otworzyłem zatrzask, obróciłem ją do góry dnem, a na ziemi pojawiły się białe torebki, dużo białych torebek. Identycznych, więc na wagę gramową pacnąłem jedną. Pojawiły się cyferki, dużo cyferek, trzy i dużo czwórek po przecinku… Mam sztuk… Policzyłem… Razem to… tylko 20, niecałe 21, kurwa, gdzie cała połowa?!
Złapałem się lewą ręką za mój pojemnik na trybiki. Z moich płuc rwało się tysiące przekleństw, ale prezes…
- Panie prezesie… Ja… Chyba muszę z panem porozmawiać – Przełknąłem ślinę, a w liczniku wagi gramowej zobaczyłem swoją grdykę, która się wypięła do przodu.
- Rozmawiamy teraz. – Miał głos uprzejmego księdza, niechże go cholera!
- Ja mam… - I wtedy to wrażenie, że czas mi leciał tak, jak wtedy kiedy zwlekałem się z łóżka - …Tylko 20 ze skrajnym przecinkiem…
Po drugiej stronie cisza, taka co się wwierca i przewierca na drugą stronę twoje bebechy.
Pierdolę to wszystko, od jutra koniec, jeśli się da, to koniec!
- Panie Adamie… Pan przyjedzie tu do mnie, porozmawiamy sobie tak ładniej, bo co to tak przez komórkę… - Boże, Jezusie, on stylizował głos, ale czułem to drżenie… Znam się na drżeniach, Klarysa otwiera siebie poprzez głos!
- Ależ panie prezesie, po co… - znowu ta ślina. Mam jej za dużo. I postanowiłem grać. – Po co zaraz mam się panu naprzykrzać? Co tam z oficjalnością, proszę…
- CHOLERA, WCZAJSKI, NIE NAJEBUJ MI TU KŁAMSTW, KURWA!
Złamałem się, moje kolana powoli straciły chęć podtrzymywania mojego ciała i strachu, który pływał w moich żyłach. Strach ma chyba kolor biały.
Osunąłem się na ziemię, a żałosna, prądożrąca żarówka dyndała samoistnie z sufitu.
- Wczajski, nie chcę ci mówić dużo, bo przecież zaraz sobie porozmawiamy, więc tylko to: bar gdzie zawsze, czerwone oświetlenie, gdzieś na boku.
Rozłączył się a ja, jak ten debil, co za żałosny debil, siedziałem pod jebaną ścianą i modliłem się o pokój w Iranie.
Dźwięk rzuconej słuchawki powtarzał się i powtarzał, skojarzyło mi się to z obrażaniem się Klarysy.
Projekt miał być upubliczniony za pewien, łohohoho, czas na innym forum, z którego przypełzłam z innymi [dobrze wszyscy wiecie o co i kogo gdzie o której], ale tego nie zrobiłam, więc... Nawet oni nie wiedzą, że coś takiego napisałam.
Zaskok, suprajs. I po raz pierwszy pisałam coś w tym stylu. Na przykład dla mnie nowością było pisanie z pierwszej perspektywy i do tego jako facet.
Fajnie jest umieć sikać na stojąco... :D
Dobra, zanudzać ni bd.
(Aha, i nie wiem czy dobra kategoria, ale po kilkusekundowej burzy neuronów stwierdziłam że tu będzie zacnie.)
(O, i czemu nie widać tabulatorów? :C)
Cholernie zimno było, nie chciałem nawet myśleć o wychodzeniu na dwór, a jedynie o możliwości wstania i leniwego pokierowania się w kierunku czajnika z wrzątkiem. Aby zalać nową herbatę, oczywiście. Którą już z kolei? Traciłem rachubę.
Nie byłem aż tak leniwym człowiekiem, jakby się mogło wydawać, po prostu zima i wszechobecne zmrożenie wcale nie napawało mnie energią, a jako człowiek, istota ludzka, chodziło o moje dobro. Więc nie wychodziłem na dwór i piłem herbaty.
Przed małą, złotą, a raczej metalową, jedynie pomalowaną na złoty odcień, klapką na listy, która tkwiła w drzwiach, leżała kupka listów. Podania, rachunki, jakieś kartki świąteczne, poznałem po wesołym reniferze, który się uśmiechał z jednej. No i reklamówki lokalnych fast food'ów, które wracają codziennie, niczym kochanka.
Ta zima mnie tak rozleniwiła, że nawet poczty nie podnosiłem.
Tak już chyba od miesiąca czy dwóch?
Że mi zimno? Okłamuję się, kurwa!
***
Dzwonił telefon, już cholera nie wiem który raz. Potarłem jedno oko, pod którym czułem skrajnie nieprzyjemny piasek. Drugie oko pozostawało zlepione snem i nie mogłem się zmusić, by moja ręka się zgięła tak, bym mógł zetrzeć klejące resztki jakiegoś przyjemnego koszmaru. Albo to mi się śniło, albo to była wczorajsza cholerna rzeczywistość. Ziewnąłem, telefon cały czas dzwoni. Zebrałem ostatki mojej siły woli i skierowałem moją dłoń w kierunku dźwięku. Z większym niż się spodziewałem impetem moja ręka przywaliła w stół.
- Auuu – jęknąłem na głos, ale te uderzenie dostatecznie mnie rozbudziło, by się podnieść, przetrzeć sklejone oko i odebrać cały czas piszczący aparat.
- Halo? - Usłyszałem swój głos i przestraszyłem się. Jak ćpun. Struny mam sklejone klejem, czy jak...
- Wstałeś? To dobrze, cieszę się. – Delikatny kobiecy głos rozbudził mi mózg, moje zatrzaski i koła zębate pod korą mózgową zaczęły się szybciej obracać.
- Też się cieszę... – Odparłem zgodnie z prawdą, bo po chwili takiego wegetowania aż się cieszę na myśl o wyrwaniu się od tego całego Morfeusza.
- Może skoczymy na kawkę? A… A, nie na kawę, co ja plotę – zaśmiała się perliście. Moje trybiki zakręciły się. – Przecież jest za późno na kawę!
- Za późno? – Zdziwiłem się. Zagarnąłem ręką zasłonę i w tym momencie:
- Tak, no jest 19.00… Wpół do ósmej właściwie – Powiedziała.
Na dworze było już ciemno, czarno, niczym ciekły beton.
- Na kawę? – Kontynuowałem więc dalszą rozmowę zdawkowo, przy okazji też zacząłem się drapać po brodzie. Trzeba się ogolić i ubrać, pomacałem się po bokserkach, jeżeli nawet nie idziemy na kawę, to i tak gdzieś się wybieramy.
- Nooo, wybierzmy się gdzieś. – Słychać było cmoknięcie, chyba wyciągnęła coś z buzi.
- Klarysa, zdecyduj się.
- To ty mnie zaproś. – Uśmiecha się, czuć to w jej głosie.
- Do McDonald'a na shake'a chcesz? Wdziej kieckę, zrób makijaż i zjemy sobie burgera – mruknąłem z uśmiechem półgębkowym, kiedy chodziłem wokół mojego stołu kuchennego, znajdując na nim wczorajsze spodnie. Miały nadal na sobie biały pył.
- Hm, da się bić ludzi przed słuchawkę? Co ty właściwie Adam robisz? Dychasz. Gadasz ze mną przez telefon i oporządzasz inną?
- Nie, wciągam jeansy jedną ręką, dzięki za uznanie mnie za takiego nieczułego drania.
- To ty chciałeś do McDonald'a…
Spojrzałem rozczulony przed siebie, myśląc jak teraz Klarysa marszczy nosek, ale trafiłem na szklaną powierzchnię mojej lodówki z kostkarką do lodu. Wyglądałem jakbym się w sobie zakochał, ale szybko to przeszło, bo zobaczyłem rozespanego, rozćpanego i poczochranego kolesia bez koszulki.
- Ale już nie chcę tam, zabiorę cię gdzieś do jakiejś włoskiej knajpki i będziemy ciamkać makaron, co ty na to?
- Boże, od kiedy ty masz takie pomysły? Zadzwoń, jak będziesz już pod moim domem, przedsiębiorco. Cholera, dusigrosz, a mnie do Włochów wyciąga…
Patrząc się cały czas na lodówkę, zauważyłem że moja twarz szybko zbladła. Jakby nie wydawało się to możliwe, byłem bielszy o kilka stopni, trochę więcej niż albinos.
Kaszlnąłem, głos mi się zatrząsł.
- Cicho nie narzekaj, bo się rozmyślę – mruknąłem. – Zadzwonię jak będę pod twoim mieszkaniem.
- Kocham cię, wiesz? – Miauknęła mi do słuchawki moja czekoladowo-włosa Klarysa, słyszałem w tym pewną sugestię pewniejszą, niż to że po nocy nastąpi świt…
- Kotek, ja cię też i dobrze to oboje wiemy. – Moja bladość zniknęła, trybiki już normalnie pracowały, a ja zapinałem rękoma pasek; telefon był natomiast podtrzymywany przez moje ramię.
Cieszyłem się, momentalnie nastrój, który mi zszedł w jeden moment na niższe poziomy, poprawiła mi obietnica wynagrodzenia wiązanego z zapomnieniem. Odetchnąłem i polazłem na górę po t-shirt. Machinalnie też wyciągnąłem z kieszeni spodni komórkę, którą również tak samo bezmyślnie tam wrzuciłem.
W tym momencie pot wystąpił na moje czoło, a tryby zaczęły dymić od zbytniego przycięcia. Podczas mojej rozmowy z Klarysą dobijał się do mnie numer zastrzeżony. Cztery razy, sprawdzam. Otworzyłem usta, by wypuścić wyimaginowany nadmiar powietrza. Zastrzeżony numer, ale ja wiem, kto go ma, tylko jedna osoba dzwoni z ukrytego numeru…
Wbijam cyferki ręcznie, nie mógłbym ryzykować przechowywania kontaktu w książce adresowej telefonu.
Jest sygnał! Nie mogę opanować drżenia nóg, podbijam więc barkiem pod ścianę i modlę się o spokój, przymykając oczy ze strachu. Bałem się, najzwyczajniej się bałem, ale co zwyczajnego jest w dyszeniu przed nieodebranym telefonem? Postarałem się myśleć o Klarysie, o jej mruczeniu, które słyszałem na pożegnanie… W tym momencie wybił szósty sygnał i nagłe kliknięcie odbiło się po moich uszach.
- No witam witam.
Bałem się tego głosu, myślałem teraz, że już mniej, ale jednak koszmary przeżywane na żywego są wyraźniejsze od myśli. Mam przecież takie pozacierane tryby…
- Witam pana, panie prezesie, ja… Ja chciałem bardzo przeprosić za te nieodbieranie… Ja z moją kobietą kon… konwersowałem, panie… panie prezesie.
Dyszałem w myślach, chwila i bym zaczął robić to na głos, ale… Przecież on by usłyszał, nie okazywać zbytniego strachu, to zgubne w tym wszystkim, nie można się bać. Kurwa, i tak już trząsł mi się głos, jak u psa strzelonego po jajkach, nie da się już cofnąć pierwszego zdania. Powiedzmy, że teraz zrobię głos, którego używam podczas biznesów. Damy radę, Klarysa…
- Ależ oczywiście – usłyszałem, a moje tryby się skonfundowały – Oczywista sprawa, panie Adamie. Panie Adamie, a ja panu coś powiem, bo mam taką małą sprawę, prawda?
- Słucham…
…Byłem coraz bardziej zdziwiony. Patrzyłem się w mój biały sufit, przerżnięty lekko źle poprowadzonym kablem do żarówki, która smętnie zwisała z góry i świeciła sztucznym światłem. Wpierdalała tyle prądu, skubana, a to tylko jedna żarówka. Muszę zrobić coś z tym sufitem. Białej… Białej farby mam w nadmiarze.
- Bo wie pan, panie Adamie, moja sprawa, prawda, jest o wiadomym temacie. A chodzi mi o to, że posiada pan liczbę wagową tego czterdzieści. Wie pan, prawda? Cztery razy dziesięć, mój panie Adamie – uśmiechnął się mu głos.
Zacząłem panikować. Miałem czterdzieści?! Jest… Jest ile?! Zbiegłem w pośpiechu na niższe piętro, przebiegłem przez hol, odbiłem się od framugi przejścia i poleciałem na kolana przed półeczką z IKEI. Z drżącymi rękoma, a aparatem telefonicznym na drodze ramię-ucho, grzebałem w półce. Wyciągnąłem szybko wagę, obróciłem się na kolanie…
- Panie Adamie? – Głos był aktorsko wystylizowany na zmartwienie pomieszane z zaciekawieniem.
- Panie prezesie, już panu.. Już panu powiem…
Chwyciłem moją grubą, brązową aktówkę i bez zbędnych ceregieli, gdy otworzyłem zatrzask, obróciłem ją do góry dnem, a na ziemi pojawiły się białe torebki, dużo białych torebek. Identycznych, więc na wagę gramową pacnąłem jedną. Pojawiły się cyferki, dużo cyferek, trzy i dużo czwórek po przecinku… Mam sztuk… Policzyłem… Razem to… tylko 20, niecałe 21, kurwa, gdzie cała połowa?!
Złapałem się lewą ręką za mój pojemnik na trybiki. Z moich płuc rwało się tysiące przekleństw, ale prezes…
- Panie prezesie… Ja… Chyba muszę z panem porozmawiać – Przełknąłem ślinę, a w liczniku wagi gramowej zobaczyłem swoją grdykę, która się wypięła do przodu.
- Rozmawiamy teraz. – Miał głos uprzejmego księdza, niechże go cholera!
- Ja mam… - I wtedy to wrażenie, że czas mi leciał tak, jak wtedy kiedy zwlekałem się z łóżka - …Tylko 20 ze skrajnym przecinkiem…
Po drugiej stronie cisza, taka co się wwierca i przewierca na drugą stronę twoje bebechy.
Pierdolę to wszystko, od jutra koniec, jeśli się da, to koniec!
- Panie Adamie… Pan przyjedzie tu do mnie, porozmawiamy sobie tak ładniej, bo co to tak przez komórkę… - Boże, Jezusie, on stylizował głos, ale czułem to drżenie… Znam się na drżeniach, Klarysa otwiera siebie poprzez głos!
- Ależ panie prezesie, po co… - znowu ta ślina. Mam jej za dużo. I postanowiłem grać. – Po co zaraz mam się panu naprzykrzać? Co tam z oficjalnością, proszę…
- CHOLERA, WCZAJSKI, NIE NAJEBUJ MI TU KŁAMSTW, KURWA!
Złamałem się, moje kolana powoli straciły chęć podtrzymywania mojego ciała i strachu, który pływał w moich żyłach. Strach ma chyba kolor biały.
Osunąłem się na ziemię, a żałosna, prądożrąca żarówka dyndała samoistnie z sufitu.
- Wczajski, nie chcę ci mówić dużo, bo przecież zaraz sobie porozmawiamy, więc tylko to: bar gdzie zawsze, czerwone oświetlenie, gdzieś na boku.
Rozłączył się a ja, jak ten debil, co za żałosny debil, siedziałem pod jebaną ścianą i modliłem się o pokój w Iranie.
Dźwięk rzuconej słuchawki powtarzał się i powtarzał, skojarzyło mi się to z obrażaniem się Klarysy.