Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Biała Dama
#1
No, to się sztachnę na forum z attempem pisarskim. Nie twierdzę, że jestem bardzo utalentowaną osobą, jeżeli o to już się rozchodzi, aczkolwiek amebą z nibynóżkami ino nie jestem.
Projekt miał być upubliczniony za pewien, łohohoho, czas na innym forum, z którego przypełzłam z innymi [dobrze wszyscy wiecie o co i kogo gdzie o której], ale tego nie zrobiłam, więc... Nawet oni nie wiedzą, że coś takiego napisałam.
Zaskok, suprajs. I po raz pierwszy pisałam coś w tym stylu. Na przykład dla mnie nowością było pisanie z pierwszej perspektywy i do tego jako facet.
Fajnie jest umieć sikać na stojąco... :D
Dobra, zanudzać ni bd.
(Aha, i nie wiem czy dobra kategoria, ale po kilkusekundowej burzy neuronów stwierdziłam że tu będzie zacnie.)

(O, i czemu nie widać tabulatorów? :C)

Cholernie zimno było, nie chciałem nawet myśleć o wychodzeniu na dwór, a jedynie o możliwości wstania i leniwego pokierowania się w kierunku czajnika z wrzątkiem. Aby zalać nową herbatę, oczywiście. Którą już z kolei? Traciłem rachubę.
Nie byłem aż tak leniwym człowiekiem, jakby się mogło wydawać, po prostu zima i wszechobecne zmrożenie wcale nie napawało mnie energią, a jako człowiek, istota ludzka, chodziło o moje dobro. Więc nie wychodziłem na dwór i piłem herbaty.
Przed małą, złotą, a raczej metalową, jedynie pomalowaną na złoty odcień, klapką na listy, która tkwiła w drzwiach, leżała kupka listów. Podania, rachunki, jakieś kartki świąteczne, poznałem po wesołym reniferze, który się uśmiechał z jednej. No i reklamówki lokalnych fast food'ów, które wracają codziennie, niczym kochanka.
Ta zima mnie tak rozleniwiła, że nawet poczty nie podnosiłem.
Tak już chyba od miesiąca czy dwóch?
Że mi zimno? Okłamuję się, kurwa!
***
Dzwonił telefon, już cholera nie wiem który raz. Potarłem jedno oko, pod którym czułem skrajnie nieprzyjemny piasek. Drugie oko pozostawało zlepione snem i nie mogłem się zmusić, by moja ręka się zgięła tak, bym mógł zetrzeć klejące resztki jakiegoś przyjemnego koszmaru. Albo to mi się śniło, albo to była wczorajsza cholerna rzeczywistość. Ziewnąłem, telefon cały czas dzwoni. Zebrałem ostatki mojej siły woli i skierowałem moją dłoń w kierunku dźwięku. Z większym niż się spodziewałem impetem moja ręka przywaliła w stół.
- Auuu – jęknąłem na głos, ale te uderzenie dostatecznie mnie rozbudziło, by się podnieść, przetrzeć sklejone oko i odebrać cały czas piszczący aparat.
- Halo? - Usłyszałem swój głos i przestraszyłem się. Jak ćpun. Struny mam sklejone klejem, czy jak...
- Wstałeś? To dobrze, cieszę się. – Delikatny kobiecy głos rozbudził mi mózg, moje zatrzaski i koła zębate pod korą mózgową zaczęły się szybciej obracać.
- Też się cieszę... – Odparłem zgodnie z prawdą, bo po chwili takiego wegetowania aż się cieszę na myśl o wyrwaniu się od tego całego Morfeusza.
- Może skoczymy na kawkę? A… A, nie na kawę, co ja plotę – zaśmiała się perliście. Moje trybiki zakręciły się. – Przecież jest za późno na kawę!
- Za późno? – Zdziwiłem się. Zagarnąłem ręką zasłonę i w tym momencie:
- Tak, no jest 19.00… Wpół do ósmej właściwie – Powiedziała.
Na dworze było już ciemno, czarno, niczym ciekły beton.
- Na kawę? – Kontynuowałem więc dalszą rozmowę zdawkowo, przy okazji też zacząłem się drapać po brodzie. Trzeba się ogolić i ubrać, pomacałem się po bokserkach, jeżeli nawet nie idziemy na kawę, to i tak gdzieś się wybieramy.
- Nooo, wybierzmy się gdzieś. – Słychać było cmoknięcie, chyba wyciągnęła coś z buzi.
- Klarysa, zdecyduj się.
- To ty mnie zaproś. – Uśmiecha się, czuć to w jej głosie.
- Do McDonald'a na shake'a chcesz? Wdziej kieckę, zrób makijaż i zjemy sobie burgera – mruknąłem z uśmiechem półgębkowym, kiedy chodziłem wokół mojego stołu kuchennego, znajdując na nim wczorajsze spodnie. Miały nadal na sobie biały pył.
- Hm, da się bić ludzi przed słuchawkę? Co ty właściwie Adam robisz? Dychasz. Gadasz ze mną przez telefon i oporządzasz inną?
- Nie, wciągam jeansy jedną ręką, dzięki za uznanie mnie za takiego nieczułego drania.
- To ty chciałeś do McDonald'a…
Spojrzałem rozczulony przed siebie, myśląc jak teraz Klarysa marszczy nosek, ale trafiłem na szklaną powierzchnię mojej lodówki z kostkarką do lodu. Wyglądałem jakbym się w sobie zakochał, ale szybko to przeszło, bo zobaczyłem rozespanego, rozćpanego i poczochranego kolesia bez koszulki.
- Ale już nie chcę tam, zabiorę cię gdzieś do jakiejś włoskiej knajpki i będziemy ciamkać makaron, co ty na to?
- Boże, od kiedy ty masz takie pomysły? Zadzwoń, jak będziesz już pod moim domem, przedsiębiorco. Cholera, dusigrosz, a mnie do Włochów wyciąga…
Patrząc się cały czas na lodówkę, zauważyłem że moja twarz szybko zbladła. Jakby nie wydawało się to możliwe, byłem bielszy o kilka stopni, trochę więcej niż albinos.
Kaszlnąłem, głos mi się zatrząsł.
- Cicho nie narzekaj, bo się rozmyślę – mruknąłem. – Zadzwonię jak będę pod twoim mieszkaniem.
- Kocham cię, wiesz? – Miauknęła mi do słuchawki moja czekoladowo-włosa Klarysa, słyszałem w tym pewną sugestię pewniejszą, niż to że po nocy nastąpi świt…
- Kotek, ja cię też i dobrze to oboje wiemy. – Moja bladość zniknęła, trybiki już normalnie pracowały, a ja zapinałem rękoma pasek; telefon był natomiast podtrzymywany przez moje ramię.
Cieszyłem się, momentalnie nastrój, który mi zszedł w jeden moment na niższe poziomy, poprawiła mi obietnica wynagrodzenia wiązanego z zapomnieniem. Odetchnąłem i polazłem na górę po t-shirt. Machinalnie też wyciągnąłem z kieszeni spodni komórkę, którą również tak samo bezmyślnie tam wrzuciłem.
W tym momencie pot wystąpił na moje czoło, a tryby zaczęły dymić od zbytniego przycięcia. Podczas mojej rozmowy z Klarysą dobijał się do mnie numer zastrzeżony. Cztery razy, sprawdzam. Otworzyłem usta, by wypuścić wyimaginowany nadmiar powietrza. Zastrzeżony numer, ale ja wiem, kto go ma, tylko jedna osoba dzwoni z ukrytego numeru…
Wbijam cyferki ręcznie, nie mógłbym ryzykować przechowywania kontaktu w książce adresowej telefonu.
Jest sygnał! Nie mogę opanować drżenia nóg, podbijam więc barkiem pod ścianę i modlę się o spokój, przymykając oczy ze strachu. Bałem się, najzwyczajniej się bałem, ale co zwyczajnego jest w dyszeniu przed nieodebranym telefonem? Postarałem się myśleć o Klarysie, o jej mruczeniu, które słyszałem na pożegnanie… W tym momencie wybił szósty sygnał i nagłe kliknięcie odbiło się po moich uszach.
- No witam witam.
Bałem się tego głosu, myślałem teraz, że już mniej, ale jednak koszmary przeżywane na żywego są wyraźniejsze od myśli. Mam przecież takie pozacierane tryby…
- Witam pana, panie prezesie, ja… Ja chciałem bardzo przeprosić za te nieodbieranie… Ja z moją kobietą kon… konwersowałem, panie… panie prezesie.
Dyszałem w myślach, chwila i bym zaczął robić to na głos, ale… Przecież on by usłyszał, nie okazywać zbytniego strachu, to zgubne w tym wszystkim, nie można się bać. Kurwa, i tak już trząsł mi się głos, jak u psa strzelonego po jajkach, nie da się już cofnąć pierwszego zdania. Powiedzmy, że teraz zrobię głos, którego używam podczas biznesów. Damy radę, Klarysa…
- Ależ oczywiście – usłyszałem, a moje tryby się skonfundowały – Oczywista sprawa, panie Adamie. Panie Adamie, a ja panu coś powiem, bo mam taką małą sprawę, prawda?
- Słucham…
…Byłem coraz bardziej zdziwiony. Patrzyłem się w mój biały sufit, przerżnięty lekko źle poprowadzonym kablem do żarówki, która smętnie zwisała z góry i świeciła sztucznym światłem. Wpierdalała tyle prądu, skubana, a to tylko jedna żarówka. Muszę zrobić coś z tym sufitem. Białej… Białej farby mam w nadmiarze.
- Bo wie pan, panie Adamie, moja sprawa, prawda, jest o wiadomym temacie. A chodzi mi o to, że posiada pan liczbę wagową tego czterdzieści. Wie pan, prawda? Cztery razy dziesięć, mój panie Adamie – uśmiechnął się mu głos.
Zacząłem panikować. Miałem czterdzieści?! Jest… Jest ile?! Zbiegłem w pośpiechu na niższe piętro, przebiegłem przez hol, odbiłem się od framugi przejścia i poleciałem na kolana przed półeczką z IKEI. Z drżącymi rękoma, a aparatem telefonicznym na drodze ramię-ucho, grzebałem w półce. Wyciągnąłem szybko wagę, obróciłem się na kolanie…
- Panie Adamie? – Głos był aktorsko wystylizowany na zmartwienie pomieszane z zaciekawieniem.
- Panie prezesie, już panu.. Już panu powiem…
Chwyciłem moją grubą, brązową aktówkę i bez zbędnych ceregieli, gdy otworzyłem zatrzask, obróciłem ją do góry dnem, a na ziemi pojawiły się białe torebki, dużo białych torebek. Identycznych, więc na wagę gramową pacnąłem jedną. Pojawiły się cyferki, dużo cyferek, trzy i dużo czwórek po przecinku… Mam sztuk… Policzyłem… Razem to… tylko 20, niecałe 21, kurwa, gdzie cała połowa?!
Złapałem się lewą ręką za mój pojemnik na trybiki. Z moich płuc rwało się tysiące przekleństw, ale prezes…
- Panie prezesie… Ja… Chyba muszę z panem porozmawiać – Przełknąłem ślinę, a w liczniku wagi gramowej zobaczyłem swoją grdykę, która się wypięła do przodu.
- Rozmawiamy teraz. – Miał głos uprzejmego księdza, niechże go cholera!
- Ja mam… - I wtedy to wrażenie, że czas mi leciał tak, jak wtedy kiedy zwlekałem się z łóżka - …Tylko 20 ze skrajnym przecinkiem…
Po drugiej stronie cisza, taka co się wwierca i przewierca na drugą stronę twoje bebechy.
Pierdolę to wszystko, od jutra koniec, jeśli się da, to koniec!
- Panie Adamie… Pan przyjedzie tu do mnie, porozmawiamy sobie tak ładniej, bo co to tak przez komórkę… - Boże, Jezusie, on stylizował głos, ale czułem to drżenie… Znam się na drżeniach, Klarysa otwiera siebie poprzez głos!
- Ależ panie prezesie, po co… - znowu ta ślina. Mam jej za dużo. I postanowiłem grać. – Po co zaraz mam się panu naprzykrzać? Co tam z oficjalnością, proszę…
- CHOLERA, WCZAJSKI, NIE NAJEBUJ MI TU KŁAMSTW, KURWA!
Złamałem się, moje kolana powoli straciły chęć podtrzymywania mojego ciała i strachu, który pływał w moich żyłach. Strach ma chyba kolor biały.
Osunąłem się na ziemię, a żałosna, prądożrąca żarówka dyndała samoistnie z sufitu.
- Wczajski, nie chcę ci mówić dużo, bo przecież zaraz sobie porozmawiamy, więc tylko to: bar gdzie zawsze, czerwone oświetlenie, gdzieś na boku.
Rozłączył się a ja, jak ten debil, co za żałosny debil, siedziałem pod jebaną ścianą i modliłem się o pokój w Iranie.
Dźwięk rzuconej słuchawki powtarzał się i powtarzał, skojarzyło mi się to z obrażaniem się Klarysy.
Odpowiedz
#2
`Podania, rachunki, jakieś kartki świąteczne, poznałem po wesołym reniferze, który się uśmiechał z jednej, i pieprzone reklamówki z lokalnych Fast food'ów.` - Te pieprzone reklamówki jakoś niszczą mi zdanie. Bez nich byłoby lepiej, a zawsze można wwepchnąć świski z Fast fooda do nastepnego zdania.

`Usłyszałem swój głos i się przestraszyłem.` - Wedle mnie lepiej brzmi - Usłyszałem swój głos i przestraszyłem się. Niby dwa słowa, ale bardzo mnie to dźgnęło.

Powiedziała ona.- Skoro powieDZIAŁA to koniecznie ona. Więc same `ona` można wywalić.

Do McDonald'a na shake'a lubisz?- Do McDonald`a, na shake`a. Lubisz?
To tak z wyłapanych zgrzytnięć technicznych.
Widać w tym, co napisałaś, że podchodziłaś do tego z dużym luzem i dystansem, po cześci to bardzo dobrze, nie wszędzie bowiem pasuje patos.
Te wynurzenia o żarówce mnie cholernie ujeły, serio. I chętnie poczytałabym o tym, co stało się później z Adamem.
Ogólnie rzecz ujmując nie jest źle, ale drobna praca nad warsztatem też nie będzie zbędną. Spróbuj zrobić ten tekst mniej luzacko, nie tracąc momentami jego luzu i takiej codzienności, myślę, że się da.

Pozdrawiam serdecznie, Adź.
Oficjalny Aniołek Kota.


Proszę, przepraszam, dziękuję.




Pani szanowna. W aureoli diabeł.
Nosi serce w pudełku zapałek.

[Obrazek: gildiaBestseller%20poezja.jpg]
Odpowiedz
#3
Dzięki Adź za komentarz i przepraszam za znaczną obsuwkę.

‘Bar gdzie zawsze’ oznaczał knajpę, w której nigdy jeszcze nie byliśmy umówieni na spotkanie. Jedna z najtrudniejszych części, ale ‘czerwony’ oznaczał z kolei ‘niebieski’ według palety kolorów i ich przeciwności; ‘gdzieś z boku’ oznacza ‘jebane centrum’. Gruby prezes bał się podsłuchów. W ogóle dziwię się, że tyle powiedział przez telefon. Ale… Jego sprawa. Już nie moja.
Wyciągnąłem na siebie resztę niezbędnego ubrania, wykropiłem się wodą kolońską i dezodorantem, nie mógłbym wyjść jak spocony Ormianin, cholera!
Drzwi za mną trzasnęły, jak odrzuciłem je za sobą otwartą dłonią z rozpędu. Nie zamykałem na klucz, po co, nie mam już nic do stracenia.
Jak się czuć, gdy ktoś ci ściska gardło, a ty masz związane łapy? Możesz jedynie polizać językiem rękę dusiciela…
Mam Range Rovera Sport, czarnego, z piękną karmazynową jak krew skórą na siedzeniach. Mam w nim DVD, na tylnych też, GPS, obsługę bluetooth, wszystko. I w tym momencie te wszystkie wartości mnie nie obchodzą, mam głęboko gdzieś, czy jechałbym teraz do celu pieprzonym Warburgiem.
Telefon podpięty pod zestaw głośnomówiący pokazywał nieodebrane połączenie od Klarysy.
- No, odebrałeś – powiedziała, gdy to ona podniosła słuchawkę. – Słuchaj, kotek, hm, kiedy będziesz? Ja już nawet wykąpana, zwarta, gotowa… Hmmm? – Zamruczała jakby była zdezorientowana, ale to też była gra aktorska. Wtedy dotarło do mnie, że ja też stylizowałem często głos, że kłamałem. Jebani ludzie, sami kłamcy, ukryte wejścia między słowami, aby wszyscy żyli w tym… kłamliwym, nomen-omen, szczęściu! Jeżeli dzisiaj umrę, będę szczęśliwy.
- Zaraz pod twoim domem – Warknąłem szybko i ‘rzuciłem’ słuchawką, klikając na kierownicy przycisk zintegrowany z telefonem.
Zapomniałem o Klarysie, wstyd mi. Jechać do Grubasa - nie będę się bawił w okłamywanie samego siebie - taką ma ksywę; czy do mojej?
W cztery minuty mój Range Rover stał pod ładnie odrestaurowaną kamienicą, w której mieszkanie jej z własnej kieszeni kupiłem. Tak kochałem Klarysę, nawet, kiedy powiedziała, że ze mną jeszcze nie zamieszka, bo nie jest gotowa. To jej kupiłem kurwa kamienicę. Zastanawiam się, czy ja się też nie okłamałem, nie zostałem okłamany.
Kochałem kobietę, moją wspaniałą Klarysę, teraz przyszła pora, w której moje uczucie może zamrzeć w wyniku wydarzeń, które mają nastąpić…
Stała na schodach. Jej perfekcyjna fryzura, ciemno-czekoladowe nakręcone loki, spływała delikatnie na jej ramionach i na jej cyckach ściśniętym stanikiem, takim Push-up’em. Było je widać, miała wspaniałą sylwetkę, może dlatego miała na sobie podkreślającą jej perfekcyjne krągłości czerwono-zieloną kieckę. Uśmiechnęła się, ma piękny uśmiech, i zaczęła, stukając swoimi obcasikami, które dorabiały jej z pół metra, schodzić po betonowych schodkach. Jedną ręką ślicznie trzymała poręcz, na lewym ramieniu trzymała lakierowaną torebkę dopasowaną do koloru szpilek. Boże, wygląda tak radośnie, jakby była nie z tej bajki, patrzyłem na to wszystko krzywo, ale odwróciłem spojrzenie, bo jeszcze by się zaniepokoiła swoim wyglądem „czemu się tak patrzysz, mam coś źle?”.
Nie chcę jej psuć, ale to już za daleko zaszło. Ona nic nie wie, dowie się i to będzie koniec.
Wsiadła i trzasnęła drzwiami za lekko.
- Jeszcze raz.
- Oh. – Trzasnęła, tym razem tak, że uszkodzona klapka na miejscu pasażera z lusterkiem spadła na dół. Klarysa ją poprawiła z ustami ściśniętymi w przepraszający dziubek. Ma nowy błyszczyk chyba…
- Cześć kotuś. – Zamruczała w swoim stylu, a mnie zaczęły tryby parzyć, bo nie o to mi teraz ma chodzić. Raczej topię się w rozpaczy, moja Klaryso, żebyś tylko wiedziała. Chciałem tak, natomiast powiedziałem tylko:
- Zapnij pas.
I wcisnąłem pedał gazu, jakbym chciał go wbić do betonu przed nami, ale ten już dawno nam uciekł spod opon, pędziliśmy poprzez uliczki miasta, które już się topiło w głębszym mroku, niż pamiętałem, jak się obudziłem, a to raczej było logiczne.
Logicznie to powinienem już jej dawno wyznać prawdę. Kłamstwa…
Klarysa, gdy ruszyłem, panicznie złapała za pas, bo z początku nie zrozumiała polecenia, była zbyt zaszokowana moją reakcją.
- Jesteś jakiś szorstki, koteeeek. – Jęknęła niby beztrosko, ale wyczułem, że jednak była przestraszona. Jej ręce były zaciśnięte na pasie, co trzymał tułów, przy okazji pociągając go tak, że dolny zacisnął się na jej udach, materiał się napiął…
Krew uderzyła mi do łba, chyba mi tryby zalała.
Spojrzałem jej nagrzany w oczy i byliśmy oboje jak za szkłem, bliscy płaczu.
- Klarysa, coś ci powiem, wiesz?
- Teraz już wiem,… Mów. – Zerknęła niepewnie na drogę a potem na mnie, z jakąś taką chęcią większej odwagi. Zamrugała, jakby jej coś wpadło do ślicznych karmelowych oczu.
Odetchnąłem powoli, Klarysa zamachała panicznie rękoma i lekko przekręciła gałkę na nawiew klimatyzacyjny. Nie wiedziałem po co to zrobiła, ona chyba też nie zdawała sobie z tego sprawy. Do auta, w którym chyba było ciepło, rozwiało się czyste, zimne powietrze.
- Okłamałem cię.
Chwila ciszy, bo nie mogę się na to zdobyć. Myślę, formułuję zdanie.
- Co z tego, kocham cię. – Słyszę jej głos, który przerywa zdanie, które układam.
Kocha mnie. Okej, czyli jeżeli jej powiem, to wielkie kłamstwo, wykreowane od pierwszego naszego spotkania, kiedy jej miękkie, kształtne nad wyraz usta zetknęły się z moimi, z pomiędzy nich wysuwał się jej oddech pitego na prywatce Campari z sokiem pomarańczowym… Wróć! Kiedy jej to powiem, czy nadal będzie mówiła „Co z tego, kocham cię”? Skrajnie w to wierzyłem, ale w pewnym momencie, chyba jakieś trybiki zacięły to myślenie i ustanowiły miłosne równouprawnienie. Ja wiem że ją kocham, ona mnie kocha. Co będzie to będzie. Przynajmniej ona nie będzie potem cierpieć, jeżeli to jest… kolejne kłamstwo.
- Nie jestem tym, za kogo mnie… Uważałaś. Uważałaś mówię, bo to już będzie czas przeszły, jak ci to powiem…. – Kiwnęła swoją piękną czekoladową główką.
– Więc… Ja nie jestem przedsiębiorcą. Nie gram na giełdzie z akcjami mojej firmy… Kiedy mnie nie ma, nie jestem na spotkaniach, tylko na granicach dalekich krajów… - Chwila ciszy. Podjąłem ponownie, czując jak śliska ślina przelewa mi się z ust do żołądka.
- Klarysa, jestem jednym z bardziej opłacalnych dla przemysłu przemytnikiem i rozprowadzaczem heroiny, kokainy, rozumiesz, biała damka, i… kwasu, i mieszanek zastrzeżonych tak mocno, że mało który człowiek wie o ich istnieniu, a ich przemyt odbywa się tylko w kilku krajach przez kilku ludzi z ‘firmy’. – Wyrzuciłem z siebie, cały czas czując jakbym przegryzł gorzką przyprawę, niesmak pod językiem, myślałem, może zniknie jak to z siebie wyrzucę, a on tam był i się nasilał, gdy sekundy ciężkiej ciszy się przedłużały…
Ona na mnie nie patrzyła przez całą moją wypowiedź, ja z moim gorzkim odczuciem w pysku byłem gotowy na wszystko, na strzał w bebechy. Cały czas lustrowała swoje szpilki. I wtedy jej karmelowe oczy zwróciły się wprost na mnie i wymamrotała odpowiedź, cicho, ale z widocznym akcentem na każde słowo, to z kolei spowodowało, że usłyszałem siłą powstrzymywany płacz.
- Co z tego. Kocham cię.
Fruwałem ponad asfaltem w moim Range Roverze, na który zarobiłem sprzedając herę zdesperowanym pankówom, kokę jakimś szczylom z bloków. Pamiętam te żałosne spojrzenia, sine rany na ramionach, których nawet nie ukrywali. Podczas dobijania targu nie czułem niczego, ‘kasę, cwaniaczku, potem ‘vizirek’. Brały mnie potem mdłości. Robiłem takie rzeczy, jestem złym człowiekiem. A obok mnie siedziała moja dziewczyna, moja samozwańcza, nieformalna żona, Klarysa, i mówiła że mnie kocha.
Złagodziło mi to ból, który czułem w głębi czaszki o wiele chwil przed faktem.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości