Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Skoczek: Przebudowa
#1
,,PRZEMIANA JEST BLISKO, NATYCHMIAST PO PARANOI I CHAOSIE, A PRZED …
… PRZEBUDZENIEM NOWEGO CZASU.’’

CHAOS
Robert Zakościelny, jak zwykle ubrany w dżinsowe spodnie i dresową bluzę, gładząc nie za dużą bródkę, przepchnął się przez hałaśliwy tłum studentów, którzy okupowali schody wiodące na drugie piętro uczelni. Choć było to dość dziwne, gdyż w pamięci miał jeszcze czasy z przed ferii, kiedy każda z tych osób mijanych, okupowała inne części szkoły. Zaś schody zawsze były wolny i spokojnie mógł nimi iść. A co było podobne do tamtych czasów? To, że u schyłku schodów czekali na niego jego dwaj najlepsi przyjaciele. Jak zwykle zadowoleni, rozgadani i wypoczęci.
Jednym z nich był Paweł Dygant. Był on zazwyczaj dość spokojnym człowiekiem, który jak trzeba było, to potrafił się zabawić, czasami zażartować. Choć nie raz jego żarty potrafiły być lekko uszczypliwe, bądź trochę dziwne. Lecz nikt z paczki najbliższych przyjaciół nie zważał na to. A poza tym, każdy go dobrze znał i wiedział, o co mu chodziło. Robert patrząc na niego, już z daleka mógł go rozpoznać, nie zważając na to jak był ubrany, ani w jakim towarzystwie się znajdował, czy też w jakimkolwiek otoczeniu miejskiej przyrody. Z biegiem czasu w ogóle się nie zmieniał. Wciąż był taki sam, jak w pierwszej chwili, gdy go poznał na początku studiów. A teraz, co było dziwne, jak nigdy dotąd wyglądał, pomimo uśmiechu, bardzo poważnie. Pewnie jak zwykle opowiadał koledze o jakimś filmie, który ostatnio ściągnął z internetu. Bądź z drugiej strony, chwalił się fotkami z naszej zabawy, które ochoczo zamierzał przerobić. Przynajmniej tak się wszystkim chwalił. Po za tym, jak zwykle pomimo jego upodobań do przerabiania zdjęć, charakteryzował się posiadaniem swego wiecznie istniejącego, czarnego plecaka. Zazwyczaj prawie pustego. Z jednym, lub dwoma zeszytami.
Obok niego stał jak zwykle ze skrzyżowanym rękoma Patryk Wokulski. Podobnie jak Paweł, był on szczupły i równie wysoki. Na pewno wyższy od Roberta. Spokojne słuchający referowanej przez kumpla ciekawostki. Robert znał go znacznie dłużej, niż Pawła. Bo przecież całe cztery lata razem przesiedzieli w jednej ławce, chodząc do tej samej klasy w szkole średniej. Spędzając często razem czas po szkole, na pogadankach, oglądaniu filmów, lub graniu razem na komputerze. Przez co, przez tyle lat przebywając w swym towarzystwie, zdążyli się tak zżyć, że w wielu sytuacjach potrafili podobnie myśleć. Mieć podobny stosunek do niektórych zdarzeń. A teraz zaciekawiony mową Pawła, nawet nie zauważył, że zbliża się do nich przyjaciel.
- Cześć wam! – zawołał radośnie, ciesząc się, że znów ich widzi. Oznajmiając z impetem swe przybycie. – Jak tam samopoczucie po feriach? Wypoczęliście w miarę? Czy też nie?
- Nie jest tak źle – zawołał jeden z chłopaków, spoglądając przy tym na telefon. Widać było, że nie może się doczekać chwili, w której będzie mógł przywitać się ze swoją dziewczyną, której co dziwne wciąż nie było.
Zazwyczaj, gdy Robert przychodził do szkoły, razem z Marzeną stał Paweł w tym samym miejscu, co teraz, uśmiechając się do niej szczerze i bardzo radośnie. I otrzymując od niej dar uśmiechu. Bądź trzymając ją za rękę. Lecz nie tym razem. Z jakiegoś powodu jeszcze jej nie było, a tym bardziej jej bliskiej przyjaciółki Mileny. Już od niepamiętnych czasów przyjaźniły się i zawsze razem przebywały. Często też razem przychodząc do szkoły. Chyba nigdy jeszcze nie zdarzyło się, by któraś z nich nie zaczekała na drugą. I dopiero potem ruszyła do szkoły.
Może autobus którejś z dziewczyn się spóźnił!.- Przemknęło Robertowi przez myśl. – Może i tak być. Często im się to zdarzało.
Po chwili jednak porzucił tę myśl, rozglądając się przy tym po korytarzu, szukając znajomych mu twarzy. Patrząc kto już zdążył przyjść z jego roku. Leczy pomimo starań, poza nimi trzema prawie nikogo nie było. Jedynie w oddali wydawało mu się, że widzi jednego ze swych kumpli. Zazwyczaj najbardziej wygadanego na roku. Choć nie tym razem.
- Jest ktoś jeszcze poza nami?
- Chyba tylko Rufus – kiwnął głową Patryk w stronę krzeseł, znajdujących się na końcu korytarza. – Lecz, jak nigdy, siedzi tam całkiem spokojny, zamyślony. Tak jakby coś go trapiło.
- Może pogoda dała się mu dziś we znaki?
-Może?
- Nie może tylko na pewno – zacharczał Patryk, popijając sok. A gdy tylko przełknął, dość ostrym głosem, zaczął argumentować swe stwierdzenie. – Najpierw, gdy wyszedłem z domu, była śnieżyca. Ledwie co widziałem idąc na przystanek, bojąc się przy tym tego, że wpadnę przez to pod samochód, lub przewrócę się. Potem, jadąc autobusem spostrzegłem, że na zewnątrz już nie pada śnieg, lecz w zamian za to obfity deszcz. Od razu na myśl mi przyszło, że zmoknę. I to do suchej nitki. A teraz jak widzę, mimo że nie ma jeszcze dziesiątej, nie minęła nawet godzina od ulewy, a już słoneczko świeci.
- Mało powiedziane, że świeci – poprawił go Robert. – Teraz to grzeje nie miłosiernie. Idąc musiałem zdjąć swoją kurtkę zimową. Myślałem, że się ugotuję w niej.
- I co to się dzieje z tą pogodą?
- Szaleje! Do tego mi buty kompletnie przemokły, przez co czuje się jakbym boso szedł przez kałuże. Nic miłego.
- To się rozumie samo przez się. Mniejsza o to, gdyż jak wiecie i bez tego dzisiejszy dzień jest do chrzanu.
- Chodzi ci Paweł o to, że mamy zajęcia z ,,G1025P”? Czyli z szanownym profesorem genetycznym, co ma wielkie, by nie powiedzieć przeogromne mniemanie o sobie!
- Weź przestań Patryk – zmieszał się. – Na samą myśl o tym, że znów mamy zajęcia z Mateuszem Karkucińskim, przechodzą mnie dreszcze po plecach. Znów będzie się przechwalał, a przy sesji obleje za pierwszym podejściem połowę naszego rocznika.
- Ile to razy się chwalił, że jest wysokiej rangi genetycznym. Czy też jest bliskim przyjacielem Teodora Życkiego, naszego z łaski swojej litościwego i opiekuńczego prezydenta. – Robert z lekkim strachem obejrzał się wokoło. Poprawił okulary i w nieco cichszym tonie, ciągnął dalej swój monolog na temat profesora i władzy. Kierując nie raz pod ich adresem nawet i ostrzejsze słowa pogardy. Choć gdyby się znajdował w innym otoczeniu, pewnie nie potrafiłby tak mówić. Bojąc się, że jego jawne przedstawienie opinii może sprowadzić kłopoty na jego rodzinę. Nie mógłby przecież swym postępowaniem narazić swych rodziców oraz sióstr wraz z ich rodzinami na niebezpieczeństwo.
Dlatego też starał się jak najciszej mówić, a przy tym po woli odciągać swych przyjaciół od skupiska innych studentów. Tam, gdzie mogło być bezpieczniej. Gdzie nikt niepożądany nie mógł usłyszeć tego, co mówi.
Robert zawsze miał jasno określoną opinię na temat genetycznych. Sztucznie przerobionych ludzi, obdarzonych nadludzkimi umiejętnościami. Dla których nic nie było nie możliwe. Wszystko mogli mieć, jeśli tylko chcieli, czy też potrzebowali. A nawet jak czegoś nie potrzebowali, co było w posiadaniu zwykłych ludzi, to i tak potrafili to odebrać z czystej podłości i chamstwa, którymi się charakteryzowali i bardzo szczycili. Tacy już oni byli. Robert nigdy jeszcze, odkąd sięga pamięcią, nie spotkał żadnego genetycznego, który by nie posiadał takich cech charakteru. Nie raz był świadkiem ich wywyższania się ponad innych. Jak to w nieuczciwej walce potrafili rzucać się ze swymi stalowymi rękoma na jedną osobę, gdy ich było co najmniej trzech lub pięciu.
Każdy musiał się trzymać na baczności, by im nie podpaść. Gdyż nawet jeśli tylko spojrzał ktoś na nich, to już miał kłopoty. Wtedy to ani w szkole nie mógł się czuć bezpiecznym, ani wtedy gdy rodzice po niego przyjeżdżali samochodem. To nie dawało ani jednej szansy, by przed nimi uciec. Zawsze mogli bez trudu, dogonić pędzący samochód. Zatrzymać go i wywlec z niego swą ofiarę wraz z jej najbliższymi.
Na samą myśl o tym, Robertowi robiło się nie dobrze. Zarazem ogarniał go smutek, żal. Żal, że nikogo na świecie nie ma, kto mógłby im dać radę. Kto mógłby im pokazać, co się robi z takimi jak oni. Kto mógłby sprawiedliwość zaprowadzić. Niestety nikogo takiego nie było. Przez co, tym bardziej źle się czuł.
Teraz będąc już dorosłym. Studiując wybrany starannie przez siebie kierunek. Mógł Robert tylko w sercu trzymać skryte dziecięce pragnienia o sprawiedliwości. A jawnie podporządkowywać się obowiązującemu porządkowi rzeczy. To samo mogli jego przyjaciele. Nie wychylając się, podzielać skrycie poglądy. Tym samym, mocniej zacieśniając więzy przyjaźni.
PARANOJA

Pierwsza część wykładu na temat skutków kryzysu w prowadzeniu działalności gospodarczej minęła dość spokojnie. Nie było żadnych nieprzyjemnych sytuacji. Żadnych wyzwisk. Wywyższania się. Profesor dość spokojnym tonem przemawiał do studentów. Przechadzał się powoli po Sali. Nie spoglądał nawet przez chwilę na slajdy, których treść starannie każdy ze studentów przepisywał do zeszytów. Tylko patrzył w jedno miejsce. W miejsce, w którym znajdował się Rufus Zackiewicz. Przy czym, gdy ktokolwiek spojrzał na profesora, dostrzegał niemiły grymas towarzyszący mu. Tak jakby obecność Rufusa sprawiała mu obrzydzenie, czy też złość. Niektórym studentom zdawało się, że po za słowami objaśniającymi temat, udawało się dosłyszeć: Co ty durniu zrobiłeś? Dlaczego oni tu są? Miało ich tu nie być. Najprawdopodobniej skierowanych do Zackiewicza. Lecz niewiadomo dlaczego. Przez co, już po chwili odrzucali to, myśląc przy tym, że się przesłyszeli. Po czym z powrotem skupiali się na przepisywaniu. Już nie zważając na profesora Karkucińskiego.
Tym samym cała ta sytuacja sprawiała, że każdy z osobna czuł się nie swojo. Z każdą chwilą oczekując przewidywanego wybuchu złości. Pisząc w zeszycie powoli, ściskani strachem, pragnąc by jak najszybciej ta męka się skończyła. Bądź by jak najszybciej wykładowca dokonał tego, co planuje.
Nie inaczej było w przypadku grupki przyjaciół, siedzących w pierwszym rzędzie ławek, tuż przed samym biurkiem profesora Karkucińskiego. Tak samo z każdą chwilą coraz bardziej byli zaniepokojeni. Przez myśli co chwilę przelatywały podejrzenia, że profesor musi coś szykować. A to z całą pewnością nie będzie miłe.
Co chwilę spoglądali na twarze przyjaciół siedzących obok. Dostrzegając ten sam grymas niepewności, strachu, który im samym towarzyszył. Dawało im to uczucie, że nie są sami.
Jak długo jeszcze?- Rytm pytań unosił się tuż ponad ławkami.
Gdy już dobiegł koniec pierwszej części wykładu, prawie wszyscy czym prędzej spakowani wychodzili z pośpiechem. Marzena wraz z Mileną od razu skierowały się w stronę łazienki. Docierając do celu prawie biegiem. W ogóle nie zaczekały, aż trzej panowie wyjdą z Sali z nimi. Ani na to, co by chciał powiedzieć, któryś z nich. Tylko pomknęły przed siebie, nie zwracając uwagi na nic, ani nie spoglądając za siebie. Zaś Robert, Patryk i Paweł, wychodząc praktycznie jako ostatni, spostrzegli, że profesor zatrzymał na chwilę Rufusa. Zamykając od razu drzwi, by nikt nic nie widział.
Jakaś tajemnica unosiła się w powietrzu. Tuż nad głowami.
Zaś po nogach, tuż pod kolanami, zdało się czuć mrożący krew w żyłach powiew bardzo chłodnego powietrza. Tak jakby zostało wyłączone ogrzewanie. I po woli, od ziemi ku górze unosiła się fala mrozu; Dość bolesnego.
- Co się dzisiaj dzieje? – otrząsnął się Patryk.- Jak nigdy, profesor jest spokojny. Nawet przez chwilę się nie wywyższał. Nie przechwalał się.
- Teraz Rufusa zatrzymał w Sali. I…hm…zamknął się z nim od środka.
- Po za tym, Robert jak pamiętasz, to on nigdy nie chodził po Sali. Zawsze stał tuż przy tablicy. Czasami tylko przechodząc z jednej strony tablicy na drugą.
- Bądź siedział przez cały wykład przy biurku. Trzymając zarzuconą nogę na nogę.
Ciarki przeleciały po plecach całej trójki. Robert z całym ciężarem swego ciała upadł na krzesło. Czyniąc przy tym spory hałas. Po czym wyciągnął rękę do swej starej granatowej torby i wyjął z niej kanapki owinięte folią aluminiową.
- Jak ty możesz jeść w takiej chwili? – Paweł złapał się za głowę, patrząc z niedowierzaniem na to, jak kumpel zaczyna pochłaniać kanapkę. – Ja bym nie mógł teraz niczego przełknąć. Nawet śliny nie mogę.
- Co ja poradzę? – wymamrotał z pełnymi ustami. – Tak już czasami mam. Jak się zdenerwuję, to muszę zająć czymś ręce. A tym samym usta, żeby czasem nie gadać bez składu i ładu.
- Niech ci będzie.
- hm…Jasne.
- Ciekawe co na drugiej połowie wykładu zrobi? – zawołał ze smutkiem Patryk.
- Mam nadzieję, że nic okropnego. Choć… wszystko jest możliwe.
- W mordę kopane!!! Gdzie są te dziewczyny? – wydarł się Paweł.- Wszystko to zaczyna mnie wnerwiać.
- Spokojnie chłopie. Nie denerwuj się. Zaraz przyjdą. – Patryk poklepał go po ramieniu.
- Ja naprawdę już tego nie wytrzymuje. Sama obecność tego zakichanego genetyka, przyprawia mnie o ból głowy. Do tego Marzena jak poszła do tej toalety, tak nie może wciąż przyjść. Musze się do kogoś przytulić. Do was przecież nie. Jakby to wyglądało!?
- Dziwnie i nie naturalnie. – Odburknął Robert. – Po za tym, nie przyjemne. Co innego przytulić się do kogoś, kogo się kocha. Zgadza się chłopaki?
- Ma się rozumieć… w mordę tam. -
- Też się z tym zgadzam. – Po chwili zawołał Patryk. – Szkoda, że nie ma teraz przy mnie Agaty. Nawet zadzwonić teraz nie mogę, bo jest teraz na lekcjach.
- A co ja mam powiedzieć? – skończył jeść kanapkę. – Ja nikogo nie mam. I do nikogo przytulić się nie mogę.
W odpowiedzi na to obaj stojący panowie okazali prawie identyczne miny pożałowania. Ich twarze pokryły się cieniem tęsknoty. Wszędzie wokoło rozpowszechniała się wrzawa. Tuż przy schodach dwoje ludzi zaczęło się tarmosić za ubrania, wyzywać. Nie opodal trzy dziewczyny lamentowały, przekrzykując jedna drugą. Po drugiej stronie korytarza grupka osób siedzących na podłodze zaczynała płakać rzewnie.
Kompletnie wszystkim udzieliło się grobowe samopoczucie. Z każdą chwilą coraz mocniejsze i coraz bardziej dobijające.
Robert wciąż siedział bezwładnie na metalowym krześle. Tak jakby w nim już ni chęci ni życia nie było. Patryk stał oparty głową o ścianę, spuszczając ręce w dół. Nie zwracając uwagi na to, co się działo wokół. Zaś Paweł, z każdą chwilą coraz bardziej nerwowo dreptał pomiędzy kumplami, aż w końcu dając za wygarnę nerwom, stanął. I wnet wydał z siebie krzyk przeogromny, zwracając uwagę innych w swą stronę. Niektóre osoby aż dygnęły. Obrócił się na pęcie, nie patrząc na nikogo. W nagłej ciszy.
- Muszę iść do Marzeny… Nie wytrzymam dłużej… Przepraszam.
Wtem dając krok długi, rzucił na podłogę plecak. Tak jakby to był śmieć. Nie czekał na ani jedno słowo przyjaciół, którzy i tak nie mieli zamiaru nic mówić. Gdy nawet żadnego gestu nie podjęli się uczynić. A tym bardziej inni tu przebywający, którzy na chwilę oderwani od swych spaw krzykiem Pawła, wrócili do siebie. Kątem oka dostrzegając otwierające się drzwi od Sali, w której mieli zajęcia. A zza nich wyłaniającego się z powagą godną stoika, Rufusa.
Tak, więc w momencie złożenia się tych wszystkich czynów. W chwili złączenia się czasu, wybiła godzina. Wraz z nią, ku większemu przerażeniu młodych ludzi, uczelnia zatrzęsła się w posadach. Światło lamp poczęło migotać, po czym gasnąć. Szyby znajdujące się tuż przy suficie rozprysły się w drobny mak. Czyniąc przy tym rany bolesne tym, którzy stanęli na drodze ich upadku. Po tym coraz mocniej wprawiając w ruch ściany, sufit i podłogę, wszyscy zaczęli upadać. Kuląc się ze strachu. Modląc się o cud. Gdzieniegdzie ściany całkiem przejęte rytmem trzęsienia, podupadły na sile. Pozwalając by swym ciężarem przygniatać tych, co nie mogli przed nią uciec. W Sali obok, z wielkim hukiem podłoga zawaliła się ciągnąc za sobą profesora. Z pomiędzy trzasków i huków pękania ścian, dochodziły krzyki osób uwięzionych pod zwałami gruzu. Powoli cichnąc, aż ginęły, w ostatnich tchnieniach. W objęciach gęstego pyłu. Po woli uczelnia pogrążała się w mroku, dławiąc przy każdej okazji resztki życia tych, co jej mocy nie mogli przeciwstawić się.
Oszczędzając tych walecznych, których było tak mało. Wśród których Paweł, skulony tuż przy odłamanej ścianie. Mocno opartej o drzwi toalety. Blokując wyjście tych, którzy tam zostali uwięzieni. O ile płomyk życia jeszcze tlił się w nich. Parę kroków dalej, pomiędzy ciałami poszarpanymi przez szkło, trzymając się za serce, siedział roztrzęsiony Patryk. Próbując łapać powietrze, już całkiem ogarnięte pyłem. A sam Zakościelny leżał nieruchomo, przykryty krzesłami dla swej ochrony. Trzymając się za uszy, by nie słyszeć odgłosów bólu, umierających w tej chwili znajomych. Z zamkniętymi oczyma. Zaś dalej z pod drzwi dobiegał cichy odgłos kogoś, kto jeszcze w pełni sił, próbował uwolnić zranioną nogę.
Z upływem czasu słabnąć zaczynała ciemność, która dopiero co królowała. Wpuszczając do wnętrz ruiny początkowo słabe promienie światła.
Powoli słabły na sile wstrząsy sejsmiczne, pozwalając ostatnim resztkom jeszcze stojącego budynku ukończyć taniec śmierci. Potęga zniszczenia – śmiercionośna siła ustępowała nadchodzącej nowej sile. Znacznie potężniejszej.
Jeszcze żywi, osłabieni całkiem, poddawali się, tracąc przytomność. Uśpieni pyłem, który po woli unosił się ku górze. Ku wolnej przestrzeni. Zastępowany czystym powietrzem. Przynosząc szanse na przetrwanie.
Cisza spowiła ruiny. Oznaki życia ledwie wyczuwalne, gdzieniegdzie pozostawały w ukryciu. Spokój ogarniał przestrzeń. Niby czas odpoczynku rozpowszechniając przed gorszym.

IMPULS
Minął czas, a dalej niewielkie ślady życia zdawało się odczuć z pomiędzy ruin. Powietrze kompletnie czyste, odsłaniało zwłoki tych, którym szczęścia zabrakło. Przykrytych całkowicie zwałami gruzu, czy też po części odkrytych. Ukazując zaschnięte już strugi zabrudzonej krwi. Oraz widok setek ran małych i dużych. Gdzieniegdzie z pomiędzy odłamków, w powolnym rytmie płynęła woda, zbierając za sobą drobniejsze odłamki muru. Z każdą chwilą rozdzielając się przy przeszkodach. Docierając do ciał zmarłych, nie mogąc ich przebudzić. A i do jeszcze żywych, przyspieszając ożywienie. Pobudzając nerwy czuciowe. Zmuszając do oprzytomnienia.
Powolnym ruchem czyjeś palce u dłoni zaczynały wpierw drgać, budząc się ze zesztywnienia. Potem coraz mocniej opierając się o podłoże, dawały podporę dla kogoś, kto przebudził się pierwszy. Stękając podczas wstawania, coraz głośniej oznajmiał, że żyje. Jeszcze w szoku, nie do końca przytomny stanął już wewnątrz pola śmierci. Jeszcze nie spostrzegając ogromu zniszczenia. Czuł przy tym ogromny ból ogarniający całą głowę, nie wiele pamiętając tego, co było wcześniej.
Już oprzytomniawszy młody zabrudzony chłopak, którym właśnie był Paweł, rozejrzał się wokoło za przyjaciółmi. Oczy jego dostrzegły leżące wokół ciała znajomych. Jeszcze nie tak dawno z nimi rozmawiałem! – Przemknęło mu przez myśli. Trzymał się za głowę, kręcąc się na pięcie wokół swej osi. Nie mogąc wciąż uwierzyć. W następnej chwili zatrzymał się, patrząc tam, gdzie jeszcze przed tym wszystkim stał, ogarnął wzrokiem przestrzeń, grubo pokrytą skruszonym na puder murem, wraz z większymi jego odłamkami. Wszystko szare, bez żadnego znaku wskazującego na trwanie życia. Patrząc dalej dostrzegał kompletnie zablokowane przejście do schodów i dalej w głąb drugiej części korytarza. Powyżej czyste niebo bez chmur. Gdzieniegdzie snopy światła słonecznego wdzierały się do wnętrza oraz pociągłe cienie, tak jakby po za resztką stojącego budynku, jeszcze większe niż były, drzewa blokowały dostęp słońca, by nie widziało śladów śmierci.
W kolejnej chwili odrzucając ten ogrom, opuścił głowę. Westchnął z trudem. Po czym spojrzał wpierw na swe zabrudzone ręce. Następnie znów skupił wzrok na otoczeniu i dostrzegł Patryka. Leżał on zgięty przy samej ścianie, pomiędzy innymi ciałami. Całkiem szary. Pokryty dość grubą warstwą pyłu. Chwile popatrzał na niego, bojąc się podejść. Najczarniejsze myśli trzymały się jego.
- A jeśli… – przełknął z trudem ślinę. Na chwilę zamilkł. Po czym ciągnął dalej: - też nie żyję? Jeśli tylko ja przeżyłem? Co ja zrobię?
Przygarbił się całkiem, opuszczając bezwładnie ręce wzdłuż ciała. Kolejny raz ogarnął go smutek. Słowa grzęzły w gardle wraz z gęstymi ślinami. Coraz większy ciężar przygniatał go. Lekki powiew chłodnego powietrza opływał jego twarz. Wywiewając mu pył z głowy, odsłaniał powoli prawdziwy kolor jego krótkich włosów. Aż w końcu, gdy wszystko pomału przekalkulował w myślach, ruszył w stronę przyjaciela niepewnym krokiem. Pragnąc się cofnąć, im bliżej był, a z drugiej strony coraz mocniej stawiając kroki. Podszedł. Uklęknął starannie by na nikogo nie nadepnął. Powolnym i niepewnym ruchem skierował rękę ku szyi przyjaciela. Sprawdził puls. Żyje, żyje na szczęście – westchnął z ulgą. Będąc już spokojny, choć o jednego z przyjaciół. Lecz to wciąż było za mało. Wciąż nie widział drugiego z przyjaciół. Nigdzie go nie widział. Nie widział Roberta. Wnet na myśl o nim przypominały mu się chwile, w których żartował sobie z jego wiecznie trwałej torby i kanapek zawsze owiniętych folią aluminiową.
- Hej, Robert gdzie jesteś? – zawołał, lekko ogarnięty chrypką. Z nadzieją, że może odpowie mu. Jestem tu, przyjdź i pomóż mi wstać.
W tej samej chwili na dźwięk tych słów wypowiedzianych z goryczą, dobiegł do niego hałas zza pleców. Dość mocno zaczęły się poruszać krzesła. Z pod nich cichy głos oznajmiał kogoś budzącego się. Lecz niemogącego podnieść się z pod ciężaru połączonych ze sobą krzeseł. Na ten znak życia, nie czekając chwili dłużej, Paweł przesunął się w kierunku źródła hałasu. Pozostawiając jeszcze śpiącego Patryka. Podniósł krzesła ostatkiem sił, rzucając je na bok. A stamtąd ku swej radości wyciągnął Roberta. Otrzepał go z kurzu. I pomógł wstać.
- Dobrze, że żyjesz chłopie! – Poklepał Roberta po plecach. Uśmiech z powrotem zagościł na zabrudzonej teraz twarzy Dyganta. – Myślałem już, że zginąłeś tak jak inni.
- YY… nie… nie wiele brakowało, ale na szczęście nie dałem się, – wymamrotał wycierając oczy z kurzu. Ledwie trzymał się na nogach. Okulary zaś nadawały się tylko do śmieci. Całkiem porysowane soczewki, oprawy pogięte. – A… co z Patrykiem?
- Nie musisz się o niego bać. Też żyje, choć jeszcze się nie przebudził. Gorzej z innymi.
Kiwnął głową, wskazując koledze ciała martwych studentów.
- O w mordę! – zakrzyknął spoglądając na nie miły widok. Po czym prawie upadł, złapany przez przyjaciela. Schował swą twarz w ramieniu Pawła.
Jeszcze nie miał wiele siły by samodzielnie stać. Wciąż mu kołowało się w głowie. Na widok ciał, zaczęło mu zbierać się na wymioty, ale powstrzymywał się od tego. Wybuchł.
- Dlaczego? Czemu to wszystko nam się dzieje? – zaczęły płynąć łzy. Dość obficie spływały po policzkach załamanego chłopca, oczyszczając mu powoli policzki. Zaś Paweł po woli pomagał mu usiąść. By ten nie upadł – Za co to wszystko? Za jakie grzechy?
- Spokojnie. Nie czas teraz na łzy. Po za tym nikt tu nie jest winien tego. To zwykłe trzęsienie ziemi. Zdarza się.
- Owszem zdarza się, ale nie w tym rejonie.
- Wiem, lecz co ja innego mogłem powiedzieć?
Otworzył i zamknął usta. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę Patryka. W następnej chwili zamarł i jeszcze raz się odwrócił.
- Wiem! – powtórzył stanowczo. Podbudowany już na duchu, całkiem pewny, ciągnął dalej. – Choć mogę powiedzieć jeszcze jedno. Musimy odnaleźć tych, co jeszcze żyją i postarać się ich stąd wyprowadzić. Pomóc innym. A jeśli jesteśmy jedyni, to i tak musimy stąd się wydostać czym prędzej. Gdyż jak mi wiadomo zdarzają się wstrząsy wtórne. Wtedy, jeśli nie znajdziemy się z dala od tego miejsca, to na pewno i my zginiemy przysypani gruzami szkoły. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Rozumiesz?
- Tak. Y…rozumiem.
-Więc otrząśnij się i mi pomóż. Ja zajmę się Patrykiem, a ty szukaj innych.
Otarł łzy. Z wielkim trudem wstał. Rozciągnął się by pobudzić zesztywniałe ciało. Dał jeden krok do przodu i zamarł. Oczy rozszerzyły się w szoku na skutek uderzenia powracającej, zapomnianej myśli. Usta otworzyły się, ukazując przerażenie. W pierwszej chwili nie wydały dźwięku.
- Jasny gwint, – złapał się za bródkę. – A dziewczyny? Co z Marzeną i Mileną?
- Marzena!?... Milena!?... – osłupiał. – Co za dureń ze mnie! Jak ja mogłem zapomnieć? Przecież one są uwięzione w toalecie. – Obejrzał się w stronę wyłamanej ściany blokującej drzwi toalety. – Jak my je uwolnimy?
- Coś trzeba wymyślić? Lecz co? Hm… musimy przecież jakoś usunąć ten gruz.
Zaczęli dreptać po między ciałami.
- Mam. Lecz nie wiem czy ci się to spodoba, Paweł?
- Mów szybko, bo nie ma czasu.
- Dziewczyny muszą na razie poczekać. Najpierw jak to planowałeś na początku, musimy obudź Patryka i poszukać innych żywych. A gdy nas będzie więcej, to dopiero wtedy zajmiemy się dziewczynami. Sami w dwójkę nie damy rady. Zbyt wielki fragment ściany jest oparty o drzwi.
- Choć nie podoba mi się to, nie ma innego wyjścia. To jest pewne.
- To prawda! – poruszył ramionami Robert. – Nie traćmy czasu.
Spojrzał ostatni raz na Pawła, jak schylał się. I ruszył w stronę zablokowanej klatki schodowej.
Zbyt daleko nie odszedł od miejsca, w którym stał. Próbując omijać tych, którzy z całą pewnością nie żyli. Leżących wszędzie. Martwym wzrokiem przyprawiając Robertowi gęsią skórkę i powodując dreszcze na plecach. Mimo to patrzał się na nich. Szukając oznak życia. Dostrzegając przy tym pełnię dokonanych zniszczeń. Starał się przy tym nie myśleć o tym, co było wcześniej.
W następnej chwili znajdował się już koło wyłamanych drzwi. Początkowo nawet nie przykuł zbytniej uwagi do nich. Lecz po drugim już spojrzeniu coś dostrzegł. Jakby rękę. Możliwe, że by ją ominął, myśląc, że pod tymi drzwiami jest kolejna ofiara kataklizmu, gdyby nie fakt, że zauważył jak w powolnym tępię, mechanicznie palce układały się w pięść. Przez chwilę zastanawiał się, czy mu się nie przywidziało. Spoglądał więc dalej i z każdą chwilą coraz pewniej i mocniej powtarzał w myślach. - Żywy.
Nie zastanawiając się już dłużej, złapał za drzwi. Uniósł je powoli i przesunął na bok. Odsłaniając je dostrzegł z uśmiechem, odzyskującego świadomość pierwszego znalezionego żywego. Był nim Rufus. Leżał on tam na plecach, tak jakby ułożonego do snu, choć z uwidocznionym grymasem bólu na twarzy. Przyglądając się mu, przesuwając wzrok wzdłuż ciała, Robert dostrzegł wbity w jego udo duży fragment futryny. Przeszła ona na wylot. Tworząc wokół okropną, dość poważną ranę. Nie wyglądało to za dobrze. A do tego Robert nie wiedział sam, w jaki sposób mógłby pomóc zranionemu koledze.
Patrzył się tylko, schylony nad znajomym. Przysłuchując się coraz głośniejszym jego stęknięciom oraz odgłosom dochodzącym do niego od strony Pawła.
- Rufus obudź się! – zawołał przejęty niemożnością udzielenia konkretnej pomocy. – Dasz radę wstać? Będziesz nam potrzebny.
Nie odezwał się. Choć z każdą sekundą widoczny był powrót świadomości.
- Odezwij się? Dasz radę?– zawołał powtórnie Robert.
- Nie jestem pewien, ale… raczej dam radę wstać. – przerwał wreszcie milczenie, łapiąc za wystający kawał drewna. – Muszę najpierw to wyjąć.
- Tylko pogorszysz tym sytuacje. Znów krew będzie ci lecieć. A rana będzie jeszcze gorzej wyglądać. Lepiej poczekać do chwili, gdy fachowcy się tym zajmą.
- Nie przejmuj się. Nie takie rany miałem, a lekarz i tak nie był potrzebny. Mówię ci Zakościelny, że czasem naprawdę dobrze być genetycznym! To dużo pomaga, a nawet więcej się da radę wytrzymać. Ból mi nie jest straszny.
- Że co? – zamarł z przerażenia. – Ty jesteś genetyczny? Jak to? Przecież…
Zapadła cisza.
Robert nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał, wstał powoli. Obrócił się tyłem do Rufusa, który już prawie zdołał oswobodzić nogę. Zaciskając zęby i nie zważając na ból.
Ruszył dalej przed siebie. Powtarzając w myślach słowa dopiero usłyszane. I czym prędzej zniknął tuż za ciasnym przejściem, łączącym tę część korytarza z następną. Wciąż jednak dochodziły od niego coraz cichsze, krótkie słowa. Coraz częściej niedokańczane, jakby jąkanie. Aż znów ucichły.


Z drugiej strony, gdzie byli pozostali przyjaciele, niewiele się zmieniło. Nadaremno wciąż Dygant próbował ocucić Patryka.
Wciąż był on ogarnięty snem. Tak jakby żadnej chęci w nim nie było do obudzenia się. Żaden cios w twarz wymierzony nie pomagał. Ani woda lodowata nie mogła go obudzić. A sam Paweł z każdą następną chwilą stawał się coraz bardziej zdenerwowany. Tym samym zniecierpliwiony. Bezsilny. Wciąż w myślach królowała mu Marzena. Uwięziona gdzieś tam. Nie wiadomo czy żywa jeszcze. Odrzucał wciąż myśl, że mogła ona umrzeć. To nie było możliwe.
Nigdy w życiu! – Powtarzał co chwile w myślach, potrząsając przyjacielem. – To nie prawda. Na pewno to nie prawda! – Coraz mocniej szarpał, prawie podnosząc nieprzytomnego kolegę do góry. Potem znów puszczając go.
- Na prawdę gorzej być nie może. – wyszeptał kładąc swą głowę na nieprzytomnym przyjacielu.
W następnej już chwili wszystko się zmieniło. Nagle gdzieś w oddali rozbrzmiał huk. Potężny niczym trąby jerychońskie, uderzając w budynek jak fala morska o klif. Następnie tworząc spustoszenie i ból przeogromny w uszach przytomnych już. Wciskając ich w podłogę, rozbrzmiewając coraz głośniej i głośniej. A zarazem z lekkością budząc żywych. Stojące jeszcze ściany znów zadrgały w rytm fali dźwięku. Powietrze zmieszało się z pyłem. Wypychając czyste powietrze, by szybko objąć pozostałych przy życiu. Powoli tak jakby swe epicentrum huku zbliżając do nich.
I tak szybko jak pojawił się, jak zbliżając się, zniknął gdzieś. Kolejny raz cisza zapanowała. I nim ktokolwiek zdołał choćby jedno słowo wypowiedzieć. Zaczęło się coś znowu dziać. Jeszcze do tej pory jasne światło, powoli gasło. Ustępując zbliżającej się fali różowej poświaty. Strach ogarniał każdego z osobna. Zaciskał gardła. Rozpraszał myśli. Różowa poświata wypełniała przestrzeń korytarza od samej dziury w suficie, po każdy zakamarek podłogi.
Uderzenie. Niczym nóż wchodzący w masło, przez każdą ścianę, przez każde ciało, nie czyniąc dużej szkody, w ułamku sekundy przelatywała, przebijała się fala stworzona z grubej ściany pola różowej energii. Niektóre jedynie kawałki gruzu unosząc ponad podłogą na sekundę. I lekko opuszczając je z powrotem jak piórka. Zaś przechodząc przez ciała chłopaków, tak jak światło przechodzi przez szklankę wody, choć nie czyniąc ran, pozostawiała ból przeogromny.
Wnet trzej chłopcy, połączeni przyjaźnią, jak jeden chór wydali z siebie jęk. Ich dłonie, ich nadgarstki, całe ręce, aż do łokci, ich stopy, ich kostki, całe nogi, aż do kolan, w rytm bólu tańczyły niemiłosiernie. Jakby ciało od kości odchodzić zaczynało. Ogarnięci tym wszystkim, czuli jakby życie z nich uchodziło. Każdy z nich wijąc się niczym w konwulsjach, zataczał się wokoło siebie. Szukając miejsca, szukając pozycji, w której ból by łagodniejszy się stał. Lecz nie mogąc znaleźć. Nie otwierając oczu.
Co się dzieje? Co się stało? – słowa rozbrzmiewały chłopcom w głowach. Szukając odpowiedzi. Odpowiedzi, której nie było.
Nieopodal leżącej dwójki przyjaciół, już stojący Rufus przyglądał się im. Na widok wijących się z bólu, jego twarz coraz większy uśmiech ukazywała dobre samopoczucie. Tak jakby to co widzi, dawało mu przyjemność.
Czyżby lubił widok cierpienia?
Raczej nie. Choć tym razem sprawiał on takie wrażenie.
Czas mijał. Powoli zdawało się chłopakom, że ból dawał za wygrane, uchodząc z nich. Spokój ogarniał dość szybko zbolałe ciała i dusze. Młodzi mężczyźni pomału wracali do siebie. Rufus nieopodal, dalej uśmiechając się, zaczynał zbliżać się do ofiar różowej energii. Od czasu do czasu oglądając się w kierunku zniknięcia Roberta. Przyglądał się zaraz po tym jak Patryk, pomalutku prostując kończyny zbolałe, rozciągał się, kręcąc przy tym głową i nie otwierając jeszcze oczu. Obok niego Paweł zaciskając jeszcze silnie zęby, wyprostowywał się na podłodze. Powoli otwierał oczy. Potem zamykał, podrażnione jeszcze unoszącym się w powietrzu pyłem.
- Co się stało? - wypowiedział głośno Patryk, wcześniej w myślach postawione pytanie, nie otwierając dalej oczu. – Gdzie ja jestem?
- W ruinach szkoły! – dobiegł do niego dość gruby głos. – Było trzęsienie ziemi. Na szczęście jednak przeżyliście. – Ciągnął nieznajomy głos. – Naprawdę co za szczęcie. Mówię wam chłopaki, że od samego początku miałem nadzieje, że wy przeżyjecie to. Nie mogło być inaczej.
Patryk kiwnął głową na znak powracającej pamięci. Całkowicie był pewien, że nieznajomy głos mówi prawdę. Choć nie wiedział kto mówi do niego.
- Dacie radę już wstać? Chyba minął was ból wywołany impulsem flyksu?
Ostatnie słowa zabrzmiały w uszach, wprowadzając zamęt.
Nastała cisza. Żaden z chłopaków na dźwięk tych słów nie potrafił odpowiedzieć. Tak jakby znów działo się coś czego nie rozumieli. Co było dla nich obce. Przed czym woleliby uciec. Choć nie mogli, wciąż pozostając na swych miejscach.
Dopiero, gdy minęło jeszcze parę chwil ciszy, jeden z chłopaków, którym był Patryk, do którego siły najszybciej wracały, zaczął wstawać w milczeniu. Mechanicznym ruchem łapał za miejsca w ścianie z dziurami, by lepiej móc się podeprzeć i złapać równowagę. Otwierając oczy szeroko, rzucił się w wir przerażenia widokiem, który jak grom z jasnego nieba spadł na niego w owej chwili. Trzymając równowagę, obracał się wokół swej osi, nie dowierzając w to co widzi. Przy czym nie zwracając uwagi na to, jak z większym trudem podnosił się Paweł. Skupiony był tylko na tym, złapał się za głowę. Obracał nią w lewo i prawo. Dalej milcząc.
W następnym momencie dał parę kroków do przodu. Ręce spuścił bezwładnie. Stanął znów i znów dał krok do przodu. Spuścił głowę, wlepiając wzrok w ciało jednej z koleżanek. Z niedowierzaniem obserwował poszarpaną twarz. Licząc jej rany.
Jeszcze nie tak dawno przecież się z nią witałem. – Powtarzał nieustannie w myślach. – Nawet łzy nie mogę uronić nad jej ciałem. A nawet jej głosu nie pamiętam!
- Patryk!? – dobiegał głos zza jego pleców. A on dalej wpatrywał się w jej ciało, jakby to miało ją ożywić. Nic go nie obchodziło. Jeszcze nie dawno radosne oczy, teraz były matowe. Prawie martwe. Wyrażając jedynie pustkę.
- Patryk!?- powtórzył zawołanie przyjaciel, podchodząc do kumpla. Złapał go za ramie i jednym ruchem obrócił w swoją stronę. – Oprzytomniej wreszcie! Nie da się już cofnąć czasu. Takie zachowanie w niczym nie pomoże. Jesteś mi potrzebny. Potrzebuje twej pomocy. Czy ty rozumiesz, co się do ciebie mówi?!!
Wargi zaczęły drżeć Wokulskiemu. Oczy wcześniej wbite w ziemie zwróciły się w stronę Pawła. Ukazały cały ból. Stopniowo szok mijał. Spod grubej warstw pyłu zdawało się widzieć powracające kolory. Widok tak poważnie skupionego przed nim Pawła, wzbudzał w nim coraz większe zaufanie, wprowadzał spokój.
- Żyjemy! – zawołał cichutko, łapiąc za ramię Pawła. – My żyjemy.
- Tak. Żyjemy i to jest ważne teraz. – Poklepał z uśmiechem przyjaciela. – Wiem, że to co tu się stało jest strasznie nie miłe. Lecz pomimo tego musimy dalej żyć i zawsze mieć tych wszystkich w pamięci. Nie możemy stać w miejscu.
- Tak! Nie możemy stać. Ohm… Mówiłeś, że potrzebujesz mej pomocy. Tak?
- Owszem. Potrzebuje twej pomocy bo, musimy uwolnić Marzenę i Milenę z toalety. Nawet nie wiem czy żyją. – Otarł oczy. – Sam nie dam rady odblokować drzwi.
- Teraz to nawet, nie tylko sam możesz odblokować tamte drzwi, ale nawet przerzucić ten wielki kawał gruzu na drugą stronę. – Wtrącił się nagle Rufus, wychodząc zza ich pleców. Jego twarz ukazywała w każdym calu powagę, jakiej dotąd nikt u niego nie widział. Jego oczy najbardziej podkreślały to wszystko. Posuwistym krokiem, trochę niezdarnie trzymając się za ranę, okrążał dwójkę zaskoczonych przyjaciół. Każdy z nich pamiętał, kim za zwyczaj starał się być Rufus. Jak się zachowywał w szkole i po zakończonych zajęciach. Gdy zazwyczaj rozbawiał wszystkich swymi opowiadaniami z czasów szkoły średniej. Bądź dokuczając niektórym dziewczynom, z którymi miał najlepszy kontakt. Albo kłócąc się z nimi o to, że nie będzie im podpowiadał na egzaminach, ani blisko nich siedział, po czym i tak poddawał się im. Teraz wlepiając w dwójkę kolegów swe wielkie oczy, co chwilę odgarniając włosy z widoczną siwizną, zdawał się być straszny. Jakby to nie on był tylko ktoś inny.
- O co ci chodzi? – zawołał Dygant obracając się w stronę Zackiewicza. – Jakiś dziwny jesteś? Pomieszało ci się w głowie?
- Po za tym, co miałeś na myśli mówiąc o jakimś impulsie flyksowym? – dodał po chwili drugi z chłopaków.
Twarze ich obu ogarnął dziwny grymas. Nie spuszczali przy tym wzroku z rannego.
- Zaraz wam to wyjaśnię. Tylko lepiej by było, gdyby Robert był przy tym obecny. A z tego co mi jest wiadome, to nadal zwija się z bólu po drugiej stronie tamtej kupy gruzu.
- Nie możesz teraz nam tego powiedzieć? – oburzył się Paweł. – Później może się dowiedzieć od nas.
- NIE! – machnął zamaszyście rękoma. – On jest teraz tu potrzebny. I nawet śmiem stwierdzić, że on może być najważniejszy. Tym bardziej, że dłużej on odczuwa działanie pobudzające impulsu flyksowego. Lecz… dopiero razem działając zatrzymacie proces ,, Przebudowy Świata”.
- Jaka przebudowa świata? Dlaczego Robert ma być najważniejszy?
- Zaraz wyjaśnię. Poczekajcie chwilę – uśmiechnął się lekko do nich, po czym tracąc z pola widzenia ich twarze przejęte i zdziwione, skierował się ku klatce schodowej i wspomnianej wcześniej kupie gruzów.
Nie mogąc dalej połapać się w tym wszystkim, obydwaj panowie, nie mając wyjścia, ruszyli za nim. Powolnym krokiem maszerując, prawie gęsiego, starali się poukładać wszystko w głowie. Spoglądając na razy na siebie nawzajem, bądź spoglądając na niezdarne ruchy zdziwaczałego kolegi.

PRAWDA
Tuż zza kupy gruzu ujawniła się druga część ostatniego piętra budynku uczelni. W niewielkim stopniu zniszczona. W porównaniu z tą częścią korytarza, z której trójka młodych mężczyzn przybyła, owa część wyglądała jakby trzęsienia ziemi nie było. Jakby łaskawie siły natury obeszły się z tą częścią szkoły. Było tu prawie tak samo jak wcześniej. Wszystkie ściany stały bez żadnych dziur. Nawet ni jednego pęknięcia. Wszystkie szyby dalej umiejscowione pod sufitem przepuszczały jak wcześniej promienia światła. Choć można było i tu dostrzec zmiany.
Na pewno każdy z panów w pierwszej chwili dostrzegał tu i ówdzie leżące ciała. Pokryte lekką warstwą pyłu. Lecz znacznie mniej niż tam skąd przyszli. W oddali tuż przy samych drzwiach prowadzących do bocznej klatki schodowej, w konwulsjach zataczał się młody chłopak. Był to z całą pewnością Robert. Dopiero niedawno usłyszawszy straszną dla siebie wiadomość, teraz samotnie zwijał się z bólu. Znacznie dłużej go trzymał.
Powolnym krokiem zbliżali się do leżącego młodzi mężczyźni, rozglądając się na boki. Na razy spoglądali na siebie. Paweł z Patrykiem z coraz większą swobodą poruszali się, idąc dalej tuż za Rufusem. Wcześniej posuwisty, niezdarny krok stopniowo stawał się coraz żywszy, równiejszy. Nawet przestał trzymać się za ranę. Co chwilę oglądając się za siebie.
- Na prawdę nadal się zwija z bólu, – zdziwił się Paweł. – Skąd wiedziałeś?
Rufus uśmiechnął się. Kilka razy głęboko odetchnął i z powrotem skierował twarz w stronę Zakościelnego. Młody chłopak z każdym ich krokiem uspokajał się. Konwulsje słabły, wprowadzając w ciało mężczyzny ukojenie.
- Nie powiesz nic? – Patryk złapał za ramię Zackiewicza. Ten jednak zrzucił z siebie ciężar ręki, jakby to go parzyło. Dalej idąc przed siebie. Wlepiając oczy coraz mocniej w leżącego.
Nagle stanął o krok przed zbolałym. Rozłożył ręce, zatrzymując zniecierpliwionych. I dalej milcząc, patrzył jak Robert już wyprostowany, po trochu otwierał oczy, zaraz po tym je zamykał. Ból minął. Rozluźniając wszystkie mięśnie, wcześniej spięte.
- Pozwól, że ci pomogę wstać stary, – przerwał wreszcie milczenie. – Nie ma czasu na leżenie.
- Wal się. Nie potrzebuje twojej pomocy. – Odgryzł się nagle Robert spoglądając w stronę dobiegającego głosu.
Słowa te wprawiły w osłupienie pozostałych chłopaków.
- Jak tak można mówić? – odezwał się Patryk mierząc wzrokiem kolegę. – Nigdy tak do nikogo się nie odzywałeś.
- Nie potrzebuje pomocy kogoś takiego jak on.
Kiwnął głową w stronę Rufusa.
- Nigdy nie potrzebowałem i nie będę potrzebował pomocy genetyka.
- Jakiego genetyka? – zdziwił się Paweł spoglądając a to na kolegę, a to na oskarżonego. – Przecież Rufus nie jest genetykiem. Byśmy wiedzieli gdyby tak było. Przecież…
- Robert mówi prawdę – przerwał mu. – Jestem genetykiem. Mój kod to G23L.
Zaskoczeni panowie przenieśli spojrzenia z powoli podnoszącego się kumpla, na stojącego obok Rufusa i bez słowa z otwartymi do końca ustami nie dowierzali. Przez całe ich plecy rytmicznie raz po raz przechodziły ciarki. A włosy dotąd leżące pod ciężarem kurzu, stawały dęba. Każdy z panów w pierwszej chwili wołałby odejść. Lecz stali. Patrząc jak twarz Zackiewicza przybiera nowy wygląd. Usta powoli w milczeniu przekrzywiały się na lewo i na prawo. Ręce do tej pory spuszczone wzdłuż ciała, unosiły się ku górze, splatając się na wysokości klatki piersiowej. Nieopodal Robert już stojąc, coraz ostrzejszym wzrokiem mierzył od paru chwil znienawidzoną osobę. Często spoglądając na osłupiałe twarze przyjaciół. Po chwili wracając jednak do pierwszej pozycji.
- Wiem, że fakt bycia genetykiem wzbudza w was obrzydzenie do mej osoby, – zaczął dalej mówić, znów spuszczając ręce. – Będąc na waszym miejscu, nie inaczej bym się zachowywał niż wy. Sam nie jestem dumny z tego, kim jestem, do jakiej nacji należę. Możecie mi wierzyć lub nie. Jest mi to obojętne. – Machnął silnie rękoma. I cofnął się o krok, by lepiej widzieć twarze chłopaków. – Mimo to, chciałbym was prosić byście uwierzyli w to, co wam powiem.
- Idź … już… sobie! – przecedził przez zęby jeden z chłopaków.
- Nie mogę. Muszę was uświadomić, że wy…
- Co my? – zawołali chórem.
Ich twarze wciąż nabierały coraz to mocniejszych rysów obrzydzenia.
Przyjmowali te same pozy, stopniowo okrążając Rufusa. Nawet nie patrząc na siebie.
-Wy jesteście potomkami SKOCZKÓW. Dawnej nacji, która została uśpiona w wyniku knowań genetyków. A teraz na skutek impulsu energii flyks, wasze organy umiejscowione w rękach i nogach, znów same mogą produkować flyks. Dzięki temu możecie być równie silni, co my genetycy, a nawet silniejsi.
- Większych głupot to ja nigdy nie słyszałem – pokiwał głową Paweł.
- Nigdy nie istniała taka nacja jak skoczki! – dodał po chwili Robert. – Wiem coś o tym, bo znam się dobrze na historii i żadnej wzmianki o nich nigdy nie widziałem.
- Nie widziałeś, bo wszystko zostało wymazane z książek, – wyjaśnił trochę ciszej. - Zaś sami uśpieni utracili w wyniku przemiany pamięć o tym. A zwykłym ludziom zakazano wspominać o ich istnieniu. Przez co i oni zapomnieli. Tylko genetycy pamiętają wciąż czasy, w których to u władzy była nacja Skoczków. Wtedy było znacznie lepiej niż teraz. Panował ład i porządek. Sprawiedliwość. A genetycy choć nie raz próbowali rozpętywać wojny, by tylko dojść do władzy, nigdy nie mogli w równej walce pokonać wielkiej armii skoczków.
Westchnął ze smutkiem.
- Teraz, gdy miała zacząć się przebudowa świata, odgórnie dostałem polecenie, by spowodować, żeby każdy z potomków skoczków, którego poznałem, nie przychodził dziś do szkoły. By jak najdalej znajdował się od epicentrum przemiany. Gdyż inaczej odzyska utracone możliwości. Znałem tylko was. Nikogo więcej nie było.
- Skoro miałeś tak uczynić – przerwał mu już nieco spokojniejszy Patryk. – I jeśli mówisz prawdę, że jesteśmy potomkami tych skoczków, to czemu nie zrobiłeś tego, co ci kazali?
- Nie zrobiłem tego gdyż ja chciałem, byście się przebudzili.
- Niby dlaczego mamy w to uwierzyć? – zawołali chórem
- Może dlatego, że nienawidzę Teodora Życkiego! – podniósł żwawo głowę, spoglądając wprost w oczy przeciwników. – On zabił z premedytacją mojego ojca, który z całą pewnością miał pierwszeństwo do zostania prezydentem. Mój ojciec miał ten sam kod co ja, G23L, a ten stary padalec dopiero G64L. By dostać się do koryta, musiał więc pozbyć się rywala. Dlatego teraz trzeba go strącić z piedestału. Pokazać gdzie jego miejsce. A poza tym, jeśli chcecie wiedzieć – spuścił z tonu. – Sposób w jaki zostałem wychowany przez matkę, która nie była genetyczną, tylko potomkiem skoczków, wykreował we mnie inne priorytety. Moja mama zakorzeniła głęboko we mnie współczucie, skromność, szacunek dla życia… Jeśli dalej mi nie wierzycie, że jestem inny, na znak prawdziwości moich słów, tu i teraz bez wahania, przebiję drugą nogę. Tym przypieczętuję swe słowa.
W następnej chwili po tych słowach kolejny raz nastała cisza. Cała trójka przyjaciół i każdy z osobna, powoli kalkulował wszystkie słowa wypowiedziane z wielką powagą przez genetyka. Jego oczy chaotycznym ruchem przeskakiwały z jednego chłopaka na drugiego. Szukając choć małego, najmniejszego śladu aprobaty.
Z upływem czasu grymasy twarzy u każdego z potomków nabierały lekkich rysów, ukazujących spokój i zmianę nastawienia. Robert pierwszy podniósłszy wzrok z podłogi już bardziej przyjaznym spojrzeniem obdarzał wroga. Krótką chwilę po tym, pozostali też dołączyli. Już przyjaznym gestem ręki, godząc się.
Stawali trochę bliżej. Poklepywali po ramieniu zadowolonego całkiem genetyka.
Co za szczęście! – radośnie huczało w głowie Rufusa. – Odzyskałem ich!
W końcu trzymając się za ramiona, czwórka mężczyzn krok po kroku skierowała się w stronę kupy gruzów. Na twarzach zagościł uśmiech. Wrogów już nie było. Sami przyjaciele. Z każdą minioną sekundą chętnych poznania wszystkiego na temat wspomnianych skoczków, przebudowy świata.
Zackiewicz skrupulatnie z najdrobniejszym szczegółami zaczął wyjaśniać. Wskazywał co krok, co słowo miejsca dające siłę dawnym skoczkom. Opowiadał o niesłychanych przygodach najsławniejszych książąt skoczków. Objaśniał zasady. Wskazywał cechy. Ucząc za razem tego, co wiedział o sposobach walki. Patrzył przy tym jak Robert pochylając wciąż głowę, gładził się po swej drobnej bródce. Widać było, jak mocno przeżywał każde słowo wypowiedziane przez nawróconego. Zaś Paweł, nawet przez chwilę nie spoglądał na twarze towarzyszy. Jego wzrok skupiony na wprost, uciekał gdzieś. W pierwszym momencie Zackiewicz nie potrafił wyjaśnić sobie w myślach nieobecność ducha kolegi. Dopiero po chwili jak piorun uderzała w niego myśl o uwięzionej w toalecie dziewczynie Pawła. O tym jak przeżywał to, próbując docucić zszokowanego Patryka. Tym samym na myśl przychodziły mu ujawniane przez przepowiednie działania przebudowy na zwykłych ludzi i inne istoty. Nie był pewien czy były prawdziwe.
Już niedługo wszystko się zmieni! – pomyślał, spuszczając wzrok na dół.
Posłuch miał całkowity. Żaden z chłopaków nie przerywał, gdy zaczynały się objaśnienia. Zapominając o teraźniejszości. Patryk jedynie co krok zatrzymywał się, kiwał głową. Po tym wracał do szeregu i obserwując twarze przyjaciół. A najbardziej obserwując Rufusa.
- Tak więc jeszcze raz wam powtórzę! – zawołał przeciskając się przez niewielką szczelinę łączącą obie części korytarza. – W czasie walki, wasze dłonie, nadgarstki i część rąk do samego łokcia, oraz nogi poniżej kolan, pokryją się różowym, bardzo gęstym śluzem, który po poru sekundach zapłonie na różowo. Wcale nie będziecie przy tym czuć tych płomieni. One was nie poparzą, a wręcz przeciwnie dodadzą wam siły, zręczności.
- Samo się to zacznie dziać z rękoma i nogami? – przerwał nagle Robert, przechodząc tuż za nauczycielem z przypadku. – Czy też sami musimy zmusić gruczoły proflyksyjne do produkcji flyksu?
- Niestety sami musicie zmusić te gruczoły. – Obrócił się na pięcie. Po czym dodał. – To nie jest trudne. Wszystko stymulujecie myślami, oraz dla pewność układając dłoń w pięść. Poza tą możliwością macie jeszcze jeden as w rękawie.
- Jaki? – przebudził się z transu Paweł.
- Możecie skakać na dość duże odległości. Mianowicie na co najmniej sto metrów do przodu, do tyłu, na boki i do góry oraz na skos. Tak samo z takich wysokości możecie bezpośrednio zeskakiwać na ziemie. Praktycznie zawsze dawni skoczkowie skakali po łuku, więc przy skoku na sto metrów uniesiecie się dość wysoko. Amplituda uniesienia się może działać na waszą korzyść. W zależności, w jaki sposób ją wykorzystacie. Dodam jeszcze, że z tego powodu nazywacie się skoczkami.
- To całkiem fajne uczucie! – roześmiał się Patryk.
Jego ręce rozbłysły różowym płomieniem. Tak samo nogi od samych stóp, aż po kolana. Różowa poświata wysyłana przez majestatyczne płomienie, rozjaśniała całą przestrzeń wokół niego. Rażąc swym blaskiem po oczach stojących wokoło. Jak zahipnotyzowany z uśmiechem wpatrywał się w płomienie. Falując obejmowały go ciepłym uczuciem spokoju, całe ciało wypełniała siła jakiej do tej pory nigdy nie czuł. Gdy wreszcie spojrzał na pobratymców, jego oczy mieniły się wręczy wszystkimi kolorami tęczy, nadając chłopakowi niespotykany wygląd. Ukazując go niczym majestatyczny posąg, wyrzeźbiony przez jakiegoś geniusza sztuki.
- Może byś tak skończył pokaz? – zniecierpliwił się Rufus. – Mam jeszcze sporo rzeczy do wyjaśnienia.
- Jeszcze chwilkę się popatrzę – wymamrotał.
Jego oczy coraz bardziej migotały kolorami tęczy.
- Już skończ! – powtórzył szorstko, dostrzegając u innych to samo zniecierpliwienie. – Nie tylko ja na ciebie czekam. Inni też.
- Och tam! Nie dacie się na cieszyć. – oburzył się, gasząc wreszcie płomienie.
- Nareszcie! Mogę dalej?
Kiwnęli głową.
- A więc wracając. Różowy płomień ukazuje jedynie niższą formę wojownika Skoczka. – wskazał ręką Patryka. – Wyższą formą jest wspomniany w moim krótkim opowiadaniu Książę skoczków. Mianowicie otrzymuje on miano księcia z powodu neuroflyksu, który wytwarza. – Ciągnął dalej. – Jego śluz i płomień nie ma już różowego zabarwienia, tylko błękitne. Wojownik taki, który potrafi wytwarzać neuroflyks, jest wart co najmniej trzech zwykłych skoczków, a przeliczając na zwykłych ludzi, wart jest co najmniej dwustu czterdziestu ludzi.
- To znaczy, że zwykły skoczek jest wart osiemdziesięciu ludzi, biorąc pod uwagę siłę? – podrapał się po głowie Paweł.
- Tak! Zgadza się… Idąc dalej, wartość skoczka wzrasta wraz z posiadanymi technikami sztuk walki, których nawet nie muszą się uczyć. Mają sztuki walki zapisane w podświadomości. – Przyłożył palec wskazujący do swej głowy. – Do tego trzeba jeszcze dodać broń palną, która wykorzystuje energię wytwarzanego przez skoczka flyksu.
- Pewnie nie masz przy sobie tych broni? – zawołali jak jeden mąż.
Spowodowało to u wszystkich wybuch niepohamowanego śmiechu. Oczy wraz z tym przymrużyli tak, że wydały się one skośne. Na chwile uleciała pamięć o śmierci i zniszczeniu. Znów poczuli się jak dawniej, gdy razem spędzali czas na zabawie.
W następnej jednak chwili, jak szybko radość przybyła, tak szybko znikła. Znów ciężar otoczenia przygniatał ich, wypłukując z nich resztki optymizmu.
I nim znów Rufus począł opowiadać, Paweł ponownie zniecierpliwiony, sam zaczął torować sobie przejście do toalety dziewczyn. Nie wołał już od przyjaciół pomocy. Sam używając tej siły, którą wcześniej ukazał mu Patryk, powolnymi uderzeniami kruszył kawałek po kawałku ogromny kawał gruzu. Nieopodal stojący przyjaciele, kierując wzrok na zapracowanego przyjaciela, przez krótki moment przyglądali się jak Paweł zamaszystymi, płomiennymi rękoma kruszył mur z taka lekkością, jakby był zbudowany z kredy.
Na ten widok Rufus uśmiechnął się szczerze. Po tym skierowawszy swe spojrzenie w stronę pozostałych skoczków, ruszył rękoma. Tym gestem chciał zainteresować chłopaków czynnym udziałem w rozbiórce gruzu. By trochę poćwiczyli.
Początkowo go nie zrozumieli, patrząc raz na Pawła, raz na niego. Innym razem spoglądając sobie nawzajem na twarze, dostrzegając grymasy niezrozumienia, zdziwienia. Potem znów w stronę Zackiewicza, aż wreszcie dotarło do nich. Jak grom z jasnego nieba uderzyła ich prostota gestów kolegi. Wnet po tym uderzając się w czoło, ruszyli ku Pawłowi, który już prawie rozkruszył większość gruzu. Zacisnęli mięśnie, wytłaczając z licznych porów w skórze rąk śluz, który pomału zakrywał dłonie, potem nadgarstek, aż z niewielkim łaskotaniem pokrył całe ręce do samych łokci. W sekundę po tym, jak po dotknięciu zapaloną zapałką, wybuchły różowe płomienie. Choć nie tego samego odcienia.
- Robert! – zawołał niskim tonem genetyk. – Czy nie zauważyłeś czegoś dziwnego w płomieniu swoim? Na przykład w barwie!
- Raczej nie! – odparł, powstrzymując się na chwilę od kruszenia leżącej ściany. – A powinienem?
Westchnął.
- Z tego co mi wiadome, to powinieneś coś zauważyć!
- Czy to ma coś wspólnego z tym, co nam mówiłeś zanim poszliśmy po Roberta? – wyprostował się Paweł, otwierając szeroko oczy. – Z tym co mówiłeś, że może Robert jest tu najważniejszy?
Zakościelny zdziwił się, skupiając wzrok na przyjacielu stojącym tuż obok.
- Tak! - przytaknął Rufus. – Zawsze jak przechodziłem obok was, czy też witałem się, podając rękę, czułem, że jesteście potomkami skoczków. Każdy genetyk na odległość wyczuje skoczka, tak samo skoczek genetyka. Gdy jesteśmy blisko siebie, zaczynają nam po rękach latać iskierki. Trochę kłujące. – Pokazał swe ręce, po których rzeczywiście jak szalone latały.- Mniejsza o to. Gdyż największe i najbardziej bolesne pojawiały się gdy witałem się właśnie z Robertem. To mogło dla mnie oznaczać jedno.
- Co mianowicie? – obrócił się ostatni z pracujących chłopaków.
Na twarzy Roberta z każdą sekundą pojawiał się coraz wyraźniejszy grymas zdziwienia. Jego oczy do tej pory bez wyrazu, nabierały go. Płomień jego flyksu na razy buchał mocniej. Potem słabł do minimum. I znów wybuchał, ukazując na razy ciemniejsze smugi. Smugi te sekundę później powiększały się, nabierając jaśniejszego koloru, znacznie żywszego. Pod płomieniami po rękach od dłoni ku łokciom, niczym nowe żyły pojawiały się niebieskie linie. Najpierw pojedyncze, które potem rozdwajały się. Potem kolejne odnogi niebieskich linii rozgałęziały się, tworząc schemat naczyń połączonych.
W pierwszej chwili Robert nawet nie zauważył tego. Wpatrywał się jedynie na genetyka, którego mimika z każdą sekundą nabierała wyraźniejsze rysy zadowolenia. Stojący obok przyjaciel też wpatrzeni w Rufusa, nie dostrzegali zmian zachodzących u Zakościelnego.
- I o tym właśnie mówiłem. – Pokazał palcem na zmiany zachodzące u Roberta. – Wiedziałem, że takie silne iskierki muszą oznajmiać obecność neoroskoczka. Sami zobaczcie jak płomień flyksowy zamienia się na neuroflyks. Dając przy tym zmianę koloru i wzrost potęgi.
Wszyscy wnet spojrzeli na Roberta. Jego płomień już całkiem błękitniał. Coraz to większy, z większą szybkością falował. Oślepiając prawie blaskiem kamratów, wypełniał otoczenie, nadając mu złudzenie zmiany kształtu.
Jak to możliwe? – Dudniły w uszach Roberta myśli. A jego oczy, jeszcze przed chwilą białe, ciemniały, nabierając przy tym ciemniejszy odcień błękitu. Zlewały się z tęczówką, nadając jej znacznie żywszy, a zarazem jaśniejszy odcień błękitu.
- Gratuluje przyjacielu! – klasnął w dłonie Rufus. – Spotkał cię zaszczyt bycia księciem skoczków. Cieszysz się?
- Mmm… Dlaczego ja? – spojrzał smutnym wzrokiem na genetyka, potem na przyjaciół i widząc zaskoczenie w nich, powtórzył. – Dlaczego właśnie ja? Ja nie chcę!
- Nie masz wyjścia – zwrócił mu uwagę genetyk. – W twej rodzinie, w przodkach musiał być ktoś księciem. Teraz ty nim jesteś.
- Super! – oburzył się Patryk. – On może mieć flyks niebieski, a my durny różowy.
- Nie narzekaj chłopie. Ciesz się, że jesteś skoczkiem. I żaden genetyk ci nie podskoczy.
Westchnął ze smutkiem Patryk.
W kolejnym momencie trójka przyjaciół z powrotem zajęła się przerwaną pracą. Drzwi toalety stawały się coraz bardziej odkryte. Zaś na podłodze zamiast gruzu, usypywała się pokaźniejsza kupka pyłu.
Praca przy tym nie była w ogóle ciężka. Dygantowi, tak jak i innym zdawało się, że przesypuje coś na wzór ziarna. Przestrzeń wokół stawała się z każdą minutą szersza. Nieopodal, tuż za plecami chłopaków dalej stał przyglądając się Rufus. Na jego twarzy uśmiech gościł dalej. Oczy się mu świeciły. Na razy zaciskał pięści, po czym podnosił obie ręce do góry. Obrócił się na pięcie raz czy dwa. Zacisnął wargi. I usiadł, gdy zawróciło mu się w głowie.
Na ten widok Patryk zaczął chichotać.
Chwilę po tym drzwi toalety były już całkiem odkryte. Serce Pawła zabiło szybciej. Całe ciało zaczęła wypełniać radość i coś na wzór dreszczy.
Już za chwilę znów ją zobaczę! – zakrzyknął Paweł w duszy. Złapał dość niepewnie za klamkę i pomalutku ją przycisnął, ciągnąc za sobą drzwi. Za nimi ukazała się ciemność. Niczego nie było widać. W oddali dostrzegł, że okna nie było. Zasłonięte przez wiszący spory kawał sufitu, blokując dostęp światła.
Początkowo Paweł tylko stał, próbując w ciemności dostrzec rysy dziewczyn. Opierał się przy tym o futrynę. W końcu dał krok do przodu, zostawiając za sobą przyjaciół. Niepewnym ruchem zaczął macać ściany, szukając włącznika światła. Miał nadal nadzieję, że jednak prąd dalej był.
Niestety przeliczył się. Wciskając raz po raz włącznik, nie włączał światła. Ciemność dalej królowała. A niepewność ogarniała jego.
Zapłonął. Różowe światło wypełniło małą przestrzeń pierwszej części toalety. Po prawej stronie kontem oka dostrzegł swoje odbicie w lustrach. Powierzchnia umywalek błyszczała, spowita różowym blaskiem. Na wprost drzwi od dalszej części toalety pochylały się, trzymając jedynie na jednym zawiasie. Za nimi dalej nic nie było widać. Ciemność i tylko ciemność.
Powolnym krokiem Paweł zaczął znikać z oczu przyjaciołom w drugiej połowy toalety. Jedynie poświata wskazywała jego obecność.
Przekroczywszy próg tamtej części, ku zdziwieniu ukazała się pusta przestrzeń, zasypana pyłem ze ściany. Tu i ówdzie leżały połamane kafelki, oderwane od ściany siłą wstrząsów. A dziewczyn nie było.
W miarę szybkim ruchami łapał za drzwi od kabin, niemal wyrywając je z zawiasów. Po czym ciskał nimi za siebie o ścianę. Z każdą kolejną otwartą kabiną rosło zaniepokojenie przeradzając się w strach. Aż w końcu otworzywszy ostatnie drzwi, opadł na kolana, łapiąc się za głowę. Położył głowę na ziemi. Pozwalając by ciemność go wzięła w objęcia.
Na zewnątrz stojący przyjaciele, spoglądali się na siebie niepewnie. Szukali odpowiedzi. Chwilę po tym Robert, jako pierwszy decydując się pójść w ciemności, dał krok do przodu i zamarł. Z ciemności wydobył się przeraźliwy jęk. Zmroził krew w żyłach. Po chwili ucichł. Zastąpiony cichym, prawie niewyraźnym chlipaniem.
Zbudzeni szokiem młodzi mężczyźni rzucili się pędem do wnętrza toalety. Prawie przeskakując jeden drugiego, po chwili znaleźli się w środku. Nie mogąc dojrzeć kolegi, rozpalili płomień. Ich oczom ukazał się skulony, zapłakany Paweł. Zataczał się pomiędzy powalonymi drzwiami. Z przerażeniem rozglądając się wokół, dostrzegli powód płaczu. Oprócz nich nikogo nie było. Dziewczyn nie było.
Ogarnięci żalem panowie spuścili wzrok z dalszej przestrzeni wprost pod nogi.
Z oczu polały się łzy.
Odpowiedz
#2
MISJA
- Paweł! – zabrzmiał cichy głos Rufusa. – Wiem, że ci teraz ciężko, ale mogę cię pocieszyć jednym. – Podszedł do zapłakanego kolegi. Poklepał go po ramieniu i ciągnął dalej. – Teraz jestem pewien, że przepowiednie prawdę mówiły. Jestem tego pewien. Każde żywe stworzenie, a w tym i ludzie, w chwili przejścia impulsu zostają przeniesieni do innego wymiaru. Wymiaru, z którym w wyniku przebudowy nasz świat będzie się łączył. Tym samym możesz być pewien, że Marzena i jej przyjaciółka nadal żyją. W innym wypadku nie zostały by przeniesione.
Skierował wzrok na pozostałych. Oczy błyszczały mu jak nigdy dotąd. Ukazując majestat jego powagi.
- Lecz… – zawahał się. – Musicie się wszyscy śpieszyć. Gdyż, jeśli dopuścimy do pełnego połączenia światów, one wrócą zmienione. A wtedy nie będą was pamiętały. Ani wy ich nie poznacie. Prawdopodobnie staną się tępymi drapieżnikami obdarzonymi wielką siłą. Bądź czymkolwiek innym.
- Co więc mamy zrobić by je ratować? – Paweł otarł łzy.
- Musicie się przedostać do tamtego świata i odnaleźć pierwotne epicentrum przebudowy – zamrużył powiekami. Następnie obrócił się na pięcie pomiędzy skoczkami. Dał krok przed siebie, stanął i szybkim gestem ręki zawołał ich bliżej siebie. – Gdy dotrzecie, jedynym sposobem zatrzymania przebudowy na tym etapie, co już minął, będzie zniszczenie tego epicentrum. Wraz ze zniszczeniem wszyscy żywi porwani do tamtego świata powrócą, a wy razem z nimi. Wtedy nie zostaną przekształceni.
- Jak my mamy się tam przedostać? – zwrócił swą uwagę Robert, łapiąc za ramię genetyka. – Jest gdzieś przejście?
- Tak!... Jest! Najprawdopodobniej wewnątrz naszego epicentrum. – Zmarszczył czoło. – Jeśli podania nadal mówią prawdę, przejście jest w metalicznej, błyszczącej bryle. Będziecie musieli wskoczyć do niej. To powinno was przenieść!
- A ty? Nie idziesz z nami? – pokiwał głową Wokulski.
Zrzedła mina genetykowi. Opuścił głowę, poczym oddzielając się od chłopaków, znacznie ciszej zaczął się tłumaczyć.
- Chciałbym wam towarzyszyć! Ale… - Przełknął z trudem ślinę. – Nie mogę. Próba przejścia przez portal zabiłaby mnie. Mój organizm, choć potężny, prawie niezniszczalny, nie wytrzyma takiego przeciążenia. Tylko ktoś, kto sam jest źródłem flyksu zdoła przejść. W niczym mi nie pomoże to, że jestem w połowie skoczkiem. Cechy genetyczne przekazane mi przez ojca, zablokowały rozwój organów proflyksowych. – Spojrzał ze smutkiem na chłopaków. – Muszę tu zostać i dopilnować, żeby moi ziomkowie nie dokonali drugiej części planu, związanego z przebudową.
- Jakiego planu? Czego on dotyczył? – zawołał jeden ze skoczków.
- Planu związanego z dokonaniem czystki etnicznej. – Zabełkotał z obrzydzeniem Zackiewicz. – Czystki nacji skoczków. Władze chcą wykorzystać zamieszanie wywołane przebudową i z zimną krwią wymordować całą nację. – Pokiwał głową. – W ten sposób pozbędą się raz na zawsze swoich wrogów. Do końca życia będą spokojni zachowania swej władzy.
- To okropne. Czy jest możliwość zatrzymania ich? Przeszkodzenia?
- Ja już się o to postaram! I choć będę początkowo sam, niech się trzymają na baczności. – Zawołał donośnie. – Bo z całą stanowczością mogę wam obiecać, że znam paru mnie podobnych ziomków, których rodzice zginęli z rok Teodora. I z wielka ochotą uczynią wszystko, by mu dopiec. Tego możecie być pewni.
W kolejnej chwili na twarzy genetyka ukazał się złośliwy uśmieszek. Brwi dotąd proste zagięły się do środka. Oczy zmalały. Świadomość pewności siebie, pozwoliła mu, już nie patrząc się na trójkę mocarzy, odwrócić się pewnie na pięcie i z lekkością motyla skierować kolejny raz ku kupie gruzu. Powoli oddalał się. Jego sylwetka z każdym krokiem zdawał się być coraz bardziej sztywna, malejąca. Aż znikła po drugiej stronie korytarza.
Początkowo młodzi stali zaintrygowani wypowiedziom kolegi. Co chwile spoglądali na siebie. Paweł zadowolony tym, że może dalej żyje jego miłość, szybkim ruchem ręki próbował się pozbyć swędzenia głowy. Rozprowadzając przy tym w powietrzu tuman pyłu. Robert niezdarnie gmerał po swej bródce, pomału ruszając przed siebie. A Patryk, przez kolejne sekundy stojąc nieruchomo, podniósł wzrok z podłogi, uśmiechnął się lekko. Poczym dając krok za Robertem, klepnął potężnie w plecy Pawła, zachęcając go by i on wreszcie się ruszył. Wnet, obudzony uderzeniem Dygant wyprostował się, zaciskając zęby oraz z miną mówiącą o chęci zemsty, przyjął zaproszenie.
Nie wiele później zniknęli za kupą gruzu.

Dojście na dół bocznymi schodami nie stanowiło przeszkody, gdyż w niewielkim stopniu były zniszczone. Gdzieniegdzie tylko leżały małe kawałki wyłamane ze ścian, czy też z sufitu. W niektórych miejscach barierki były nieco wyłamane, lecz dalej pozostawały na swym miejscu.
Każdy z chłopaków z lekkością schodził po schodkach licząc je. Zarazem rozglądając się w dół próbując dostrzec Rufusa, który tak szybko się od nich oddalił. Lecz dalej go nie dostrzegając, w milczeniu schodzili. W ich myślach królował fakt zbliżającej się misji, możliwe, że pięknej przygody. Uspokojeni tym, a nawet wprowadzeni w niecierpliwienie, postanowili szybciej pokonać odległość dzielącą ich od parteru. Dogonić kamrata i pożegnać się z nim, życząc mu powodzenia w jego misji.
Całe szczęście, że mogli spokojnie oddalać się od miejsca pełnego ciał zmarłych kolegów i koleżanek. Sam fakt ich oglądania, przyprawiłby każdego o rozstrój żołądka, bądź o każdą inną chorobę.
Nagle, gdy wszyscy znaleźli się już na parterze, jak Filip z konopi wyskoczył z korytarza rozradowany Rufus. Szalonymi gestami rąk próbował zaciekawić trójkę przyjaciół tym, co znalazł. Wskazując na to, że mogłoby to być coś cudownego. Tak jakby, już tu znalazł portal prowadzący na tamten świat, gdzie do wykonania mieli misję. Czy też miejsce pobytu szukanych osób.
- Szybko, szybko chodźcie za mną! – wołał radośnie, wskazując na korytarz. – Tam jest coś, co was zadowoli i pomoże z całą pewnością w wykonaniu misji. Doda wam wartości jako wojownikom.
Tuż po zawołaniu, zniknął za drzwiami prowadzącymi do korytarza. Jego zachowanie, niczym wariata, w młodych panach wzbudziło kolejny raz zaintrygowanie. Choć nie powodując od razu zdecydowania panów na pójście za nim.
Wpierw zastanowili się, spoglądając na drzwi prowadzące na zewnątrz, czy już nie wyjść. Po tym spojrzeli na siebie, ukazując swe zirytowanie wywołane dziwnym zachowaniem. Aż w kończy już dłużej nie czekając ruszyli.
Mijając drzwi początkowo rozglądali się tylko na boki. Oceniali to miejsce, w którym jak pamiętali, jeszcze nigdy nie byli. Zdawało im się, że prace prowadzone tu nad przywróceniem świetności starych ścian, zatrzymały się na samym początku. Pozostawiając wciąż obraz ohydnych nie pomalowanych ścian, które co parę kroków ukazywały niezdarnie zamurowane drzwi oraz ogromne plamy. Czy też kombinacje odcieni farb, nad którymi zastanawiał się ktoś, kto miał za zadanie malować ściany.
Nieopodal nich już bardziej spokojny stał Rufus. Jego sylwetka ukazująca się w cieniu pomiędzy migoczącymi świetlówkami, nadawała mu wygląd bohatera, który ku przerażeniu złoczyńców, przybywał.
Jednak tu jest prąd! – pomyślał Paweł, gdy nagle spoglądając znów w stronę genetycznego, dostrzegł ogromną wyrwę w podłodze. Nabrał powietrza w usta i stanął, rozkładając ręce na boki. Spojrzał szybko najpierw na jednego z przyjaciół, potem na drugiego. Wyciągnął prawą rękę w stronę Rufusa. I kiwnął głową by i oni zauważyli dziurę w podłodze.
- Wi…widzicie tą dziurę!? – zawołał po chwili, kierując wzrok na przyjaciół. Potem znów spojrzał na Rufusa i zawołał. – O to tyle szumu robiłeś?
- W pewnym sensie! – pokiwał głową. – Bardziej mi chodziło o to, co w środku znalazłem. Co z całą pewnością wam się przyda.
Popatrzyli na siebie niepewnie.
- Tam… są … bronie! – skulił głowę z uśmiechem na twarzy. – Bronie skoczków. I o dziwo spokojnie wystarczające dla trzech wojowników. Stojąc tu doskonale je widzę. Oraz pasy i bransolety, w których mogą one być zminimalizowane i przechowywane.
- Skąd wiesz, że to nasza broń!? To znaczy broń skoczków? – ruszył ku niemu Robert. – Masz pewność?
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. I jednym gestem ręki zatrzymał Zakościelnego.
- Tak! Mam pewność – przytaknął. – Gdyż modele tych broni doskonale mi są znane i tylko możliwe do wykorzystania przez skoczków. – Pokiwał palcami na znak podkreślenia swych słów.- Może najpierw nie podchodźcie? A ja pokrótce opisze wam je i każdy z was sobie wybierze te pary modeli broni, które mu się spodobają.
Nastała cisza. Robert nabrał powietrza, po chwili wypuszczając. Obrócił się szybko na jednej pięcie do przyjaciół. Spojrzał głęboko im w oczy. Oni w jego. Uśmiechnął się. I dwoma dużymi krokami zbliżył się do nich, zmuszając by się przychylili. Trochę nie chętnie to uczynili, grymasząc, ale w końcu od gradobiciem poważnego spojrzenia kolegi, ulegli.
Przytaknęli głową, dając znak, by jak najszybciej zaczął opisywanie. Czuli, że mało mieli czasu. Lecz jednak pozwolili mu zacząć.
- Zacznę może od tego, że każdy wojownik może mieć dwa rodzaje broni na raz. – Zamachnął się zamaszyście Rufus. – Pierwsza broń to dwa krótkie pistolety SJK4. Posiadają one dwie lufy, mniejszą sześciomilimetrową i większą piętnastomilimetrową. Trzon broni przy lufach jest znacznie szerszy i zwęża się ku rękojeści. Rękojeść… – ciągnął dalej, drepcząc prawie w miejscu. – Jest połączona z trzonem pod kątem 110 stopni. Zewnętrzna część rękojeści jest wklęsła, dzięki czemu obejmuje całkowicie wewnętrzną część dłoni. W wklęsłościach znajdują się odbiorniki flyksu. Jest to broń idealna do szybkich strzałów podczas dokonywania akrobacji. Oraz podczas bliższego kontaktu z wrogiem.
Robert podrapał się po brodzie. Po czym podniósł rękę do góry.
-Ja ją zamawiam! – zawołał radośnie po chwili. – Mi się taka przyda.
- Ok – przytaknął genetyk. – Kolejna broń to włócznia. Jest ona długa na dwa metry. Z jednej strony jest zakończona trzydziestocentymetrowym ostrzem-wiertłem. A z drugiej strony jest kwiat włóczni w postaci kuli oplecionej niby korzeniami. Po środku jest rękojeść z odbiornikami flyksu i dwoma spustami. Jeden z nich wprowadza w wir ostrze, a drugie z czujnikiem głosu, zmienia kwiat włóczni w działo. Potężne działo, które bądź wypuszcza ogromną wiązkę energii, bądź kulisty, rozrastający się impuls flyksu.
- To dla mnie – wyrwał się Paweł. – To dla mnie. Będę wyglądał jak mag.
Pokiwał głową Rufus. Zachichotał.
- Dwa berła są następnym rodzajem broni, ale krótkiej. – Popatrzał znów na Pawła. – Są one trochę podobne do włóczni, ale krótsze o sto sześćdziesiąt pięć centymetrów. Z jednej strony mają płaskie ostrze, a z drugiej kwiat berła. Wygląda ono jak podzielone na cztery części jajko, którego ćwiartki oddalone są od środka. – Połączył palce i szybkim ruchem rozsunął je próbując niezdarnie zobrazować kwiat. – A wewnątrz znajduje się kryształowy deltoid. Kwiat jest tak jak we włóczni działkiem, ale trochę słabszym i na mniejsze odległości. Jak włócznia samym berłem można uderzać przeciwnika, czyniąc mu krzywdę. Według mnie, są dobrym dodatkiem do włóczni, więc jak chcesz Paweł, to też i je wybierz.
- Nie ma sprawy. Chyba, że – przerwał spoglądając na Patryka – ty byś je wolał? Jeszcze nie dokonałeś wyboru. A jeśli ja je wezmę to, co będzie?
- Nie szkodzi. Możesz wziąć i to – poklepał kolegę po plecach. Na jego twarzy zagościł prawie nie widoczny uśmiech. Następnie Wokulski wbił oczy w podłogę i przygarbił się.
Nie był zadowolony zbytnio. W jego myślach kreowała się ta sam wizja wyglądu maga, jak u Pawła. Mimo to nie chciał sprawić przykrości koledze, któremu na samą myśl o berłach oczy zabłyszczały.
Niech mu będzie. Moja strata. Może coś lepszego mi się trafi! – westchnął po cichu. Podniósł głowę powoli i jeszcze wolniej oczy, skupiając się na nawróconym. Uśmiechnął się trochę mocniej niż wcześniej. W ułamku sekundy zmienił wyraz twarzy, przybierając postać gniewnego. Podniósł lewą rękę, pokiwał nią.
- Teraz ja wybieram i nikt niech mi w tym nie przeszkadza! – Pogroził palcem Wokulski. – Rozumiecie?
Kciuki uniosły się na zgodę.
- To super! – uspokoił się nieco, po czym skrzyżował ręce.
- Krótkiej broni już nie wybierzesz. Został już ostatni model. – Oznajmił Rufus ściągając uwagę na sobie. – Mianowicie zostały dwa SJK 18. W kształcie przypominającą rozciągniętą literę ,,C”. – Zakreślił w powietrzu literę. – Z obydwóch ramion wystają ukośnie zakończone płaskie lufy. A pomiędzy ramionami dwa spusty ze sobą połączone z małymi kulistymi obręczami na palce. Na zewnątrz jak zwykle oborniki flyksu. Zaś u góry są długie na pól metra wąskie ostrza, idealne do bezpośredniej walki.
Patryk uśmiechnął się.
- Będę jak rycerz. To jeszcze leprze niż mag, czyż nie?
- Może! – skrzywił się Paweł. I z całej siły klepnął towarzysza w plecy. Wydobył się z tego ogromny huk. Wyprostował się kręgosłup. A Dygant śmiejąc się, że się zemścił, patrzył, jak Patryk mierzył go wzrokiem. Oczekując kolejnego rewanżu, okrążył przyjaciela i stanął tuż za Robertem. Oczy Zakościelnego zaczęły się śmiać, zaraz po nich usta wydały odgłos chichotu. Pokiwał głową na nich i raptownie popchnął w ramiona niesfornych chłopaków.
Nawet Rufus obserwując trójkę zaczynał chichotać i kiwać głową. Jednocześnie dalej dreptał nogami na boki. Nie patrząc, że tuż za nim zbyt blisko była przepaść. Nieomal skończyło się to wpadnięciem do środka dziury. Zachwiał się na krawędzi. Zamachnął parę razy rękoma. Aż w końcu z ledwością odzyskał stabilność.
Zażenowanie i wstyd ogarnęły go całkiem. Zakreślając się na jego policzkach zaczerwienieniem.
- Ohm… Zdarza się! – zaczął w sekundę po tym, jakby nigdy nic się nie zdarzyło. – Zostały jeszcze dwa modele długich broni dalekosiężnych. Jedną z nich jest pojedyncza bazuka dwudziałowa SJB8d o długości siedemdziesięciu dziewięciu centymetrów. Ten model jest dla leworęcznych. Składa się ona z dwóch szerokich i długich dział o kształcie graniastosłupów, połączonych krótszym, jeszcze węższym graniastosłupem, zawierającym laserowy celownik. Z boku w jednej trzeciej odległości od wylotu dział znajduje się rączka. Spust broni znajduje się wewnątrz broni w odległości odpowiadającej długości ręki od łokcia do dłoni. Tym samym – ciągnął dalej. – Część ręki do samego łokcia wchodzi do środka bazuki. Wewnątrz są przyssawki z odbiornikami flyksu. Drugą bronią są dwa siedemdziesięciopięciocentymetrowe karabiny połączone z bazuką SRK3. Budowa ich jest prosta. Przypominają spłaszczone po bokach walce. Na powierzchni znajdują się zgrubienia przypominające unerwienie. Wyżej znajduje się lufa karabinu, a pod nią okrągły sześćdziesięciomilimetrowy wylot bazuki. A u spodu wyrastają trzy zakrzywione ostrza o długości siedmiu centymetrów. Spust znajduje się tak jak we wcześniejszej broni, wewnątrz, umiejscowiony na długość ręki do łokcia. Ta broń jest znacznie lżejsza od poprzedniej, więc są dwie. Na obie ręce.
Zamilkł.
- Ta ostatnia nadaje się dla ciebie Robert. – Wymamrotał po chwili Patryk, dając mały krok ku przyjacielowi. – Ja jestem leworęczny, więc bazuka jest w sam raz dla mnie.
- Ma się rozumieć! – odparł . – Ja bym się czuł nie swojo z takim modelem broni. Jestem przecież praworęczny. Sam dobrze o tym wiesz.
Wokulski przytaknął z uśmiechem. Za nim powtórzył Paweł. I Rufus. Nastała cisza.
Powolnym krokiem ruszyli w stronę dziury w podłodze.
Z każdym krokiem ukazywało się obszerne pomieszczenie. Na samym środku znajdował się okrągły ozdobny stół. Wokół niego na podłodze leżał piękny czerwony dywan, a na nim lichtarze z długimi i za razem grubymi świecami. Na przeciwległych, dłuższych ścianach wisiały majestatyczne, błękitne kotary zdobione rubinami. Zaś na wprost stojących u zbocza dziury mężczyzn ukazał się ogromny ołtarz. Tuż za nim znajdowały się opisywane skrupulatnie przez genetyka modele broni.
Nie czekając ani minuty dłuższej, trzej panowie skoczyli do środka. Flegmatycznymi krokami przechadzali się obok stołu, pomiędzy lichtarzami, dalej oceniając dzieła sztuki.
Paweł zamaszystym ruchem ręki, przeleciał dwoma palcami po blacie stołu. Pod koniuszkami palców uwydatniały się na razy zgrubienia obrazujące majestatycznych wojowników. Innymi razy uwypuklenia przechodziły w zgłębienia stanowiące przeciętna ozdobę. W tym samym momencie Patryk podchodząc bliżej kotary, z iskrami w oczach wertował raz po raz napis znajdujący się pośrodku kotary:

,,NIE PYTAJ SIĘ MYŚLI, CZY POTRAFISZ! TYLKO SKACZ! SKACZ JAK NAJDALEJ! A OSIĄGNIESZ BŁĘKITU!”
Książę Tobiasz Batory



Przepiękne słowa. Wspaniała myśl. – Uśmiechnął się Patryk. – Muszę to zapamiętać. Warte jest pamięci.
Jeszcze przez krótki moment wpatrywał się w napis wyszyty złotymi nićmi. Potem spuścił wzrok. Nabrał dwa razy powietrze i westchnął.
W kolejnej chwili założył nogę za nogę, obrócił się z lekkością i ruszył w stronę ołtarza. Podnosząc wzrok z podłogi, dostrzegł stojących już tam przyjaciół. Zakładali złote pasy leżące wcześniej przy krawędzi ołtarza. Robert najszybciej ukończył zapinanie ich. Przyglądając się mocniej, Patryk dostrzegł doczepione do niego znacznie szersze owalne przedmioty. Mniej więcej przy samej górze, znajdował się na nich błękitna lśniąca kulka. Prawie taka sam jak w bransoletach, po które już sięgał Zakościelny. W tym przypadku była ona mniejsza, nieco spłaszczona.
Za raz po Robercie i Paweł sięgnął po bransolety. Szybkim ruchem zgarniał je z blatu, z niewielkim trudem zapinając. Obaj panowie nawet nie spoglądali, gdzie ich przyjaciel się znajdował. Za bardzo zaaprobowani byli dokonywanymi czynnościami. W myślach radując się coraz bardziej.
- Żeby wziąć broń, wymówcie jej nazwę i skierujcie obie kulki bransolet w ich stronę! – dobiegł do nich głos stojącego na górze genetyka. – Pośpieszcie się. Zostało wam jeszcze trzydzieści minut do wybuchu kolejnej, a za razem ostatniej fali energii flyks. Im szybciej wskoczycie do epicentrom o tyle więcej dób opóźni się to.
Z ostatnim słowem, jak na rozkaz, trójka skoczków szybko dobyła broni. Obróciła się na jednej stopie. I jednym pokaźnym skokiem, wydostała się z dołu, lądując z kucnięciem tuż za Zackiewiczem.
Następnie Paweł z Patrykiem złapali pod ramie genetyka, by razem z nim przeskoczyć nad dziurą. Za raz za nimi przeskoczył Robert. Otwierając maksymalnie oczy, spojrzeli się na siebie. Po czym z poważnymi minami, jak herosi, ruszyli przed siebie ku wyjściu. Prawie maszerowali, jak żołnierze, świadomi powagi misji. Czekającej na nich kilka kroków dalej.

KU PRZEZNACZENIU
Tuż po zdobyciu broni wyraźnie lżej szło się czwórce przyjaciół. Nawet myśli były lżejsze. Całkiem innym spojrzeniem przyjmowali poważnie zniszczone otoczenie. Na wprost nich przy schodach leżały wyłamane drzwi, nie posiadając już szyb. Zaraz za nimi kolejne, które stanowiły wspólną całość ze szklaną ścianą, stały pokrzywione i całkiem puste.
To już nie robiło żadnego wrażenia na młodych panach. Patrząc się dumnie przed siebie, majestatycznymi krokami zbliżali się ku wyjściu. Dostrzegając z każdą chwilą obraz świata zewnętrznego diametralnie zmienionego. Za każdym krokiem ukazywało się nieznane.
W pierwszym momencie nowa flora zdała się zauważać w postaci wyrastających gdzieniegdzie z ziemi metrowej wielkości fioletowych nibygrzybów z żółtymi plamami. Obok nich znajdowały się wielometrowej średnicy i pokaźnej wysokości drzewa, przypominające słupy skalne. To wprawiło w niezłe osłupienie panów, którzy zdążyli właśnie minąć wyłamane drzwi wyjściowe razem ze ścianą. Choć nie tak bardzo wielkie, gdy rozglądając się wokół zobaczyli zamiast domów niemal setki podobnych słupów i grzybów. A na wprost wielka przepaść leżąca kilkadziesiąt metrów od wyjścia, nawet zatrzymała powoli kroczących mężczyzn. Przy tym budząc w nich zszokowanie, wahania i chaotyczne myśli.
- Przepięknie! – zawołał z sarkazmem Rufus. – Jak ja teraz przejdę tę przepaść? Przecież jej nie przeskoczę.
Westchnął z niedowierzaniem.
- Ja z Robertem cię przerzucimy. – Paweł poklepał go po ramieniu. – Sam mówiłeś, że jesteśmy silni, więc powinniśmy dać radę. Po za tym nie jesteś ze szkła, więc się nie stłuczesz.
Paweł zaśmiał się spoglądając na wybranego przez siebie pomocnika. Machnął ręką. I już po chwili oboje z zapalonymi płomieniami trzymali genetyka, szykując go do rzutu. Zamachnęli się raz po raz, ocenili ponownie odległość, poczym rzucili nim, jakby nic nie warzył.
Nie minęło nawet pół minuty, gdy kumpel znalazł się po drugiej stronie, uderzając dość mocno brzuchem w rosnący tuż za urwiskiem fioletowy grzyb. Potem spadł głową w dół i niemal w tej samej chwili podniósł się, otrzepując z siebie kurz i pyłek, który wydobył się wraz z uderzeniem w dziwny grzyb. Podniósł głowę. Uśmiechnął się.
Za raz po tym, widząc całego i zdrowego przyjaciela, trójka skoczków zaczęła się przymierzać do pierwszego pokaźnego skoku. Ramię w ramię cofali się do tyłu, kalkulując optymalne miejsce wybicia się, obliczając w myślach długość rozbiegu. I gdy mieli już puścić się pędem, zza ich pleców dobiegł ich gruby, donośny skowyt, zastąpiony chwile po tym czymś zupełnie innym, już bardziej przypominającym odgłos człowieka.
Obróciwszy się, skoczkowie ujrzeli w podartych ubraniach i całkiem zabrudzonego człowieka. Ów człowiek z mocno rozstawionymi nogami, w lekkim pochyleniu dyszał niemiłosiernie, opierając się o ścianę budynku. Mierząc raz za razem, po kolei każdego z chłopaków.
- Nigdzie nie pójdziecie parszywe psy! – zawołał brudas. – Jakem ja G1025P, stojąc tu i teraz przysięgam wam, że tym tu rękami ubiję was ścierwa.
Zakaszlał, po czym ręce jego raptownie przybrały metaliczny połysk. Dał parę kroków do przodu. Wyprostował się ukazując skoczkom całe swe oblicze. Zakaszlał ponownie i już w szybszym tępię ruszył ku chłopakom.
Tym samym w oczach skoczków ukazał się strach na widok pana Karkucińskiego. Do tej pory myśleli, że zginął. A teraz przez chwilę stojąc przed nimi, już rozpędzając się, zaczynał szukać pierwszą swą ofiarę.
Ślepym trafem zdarzyło się, że wybrał Roberta. Wydawał mu się łatwiejszym łupem. Znacznie niższy, obszerniejszy. Pewnie będzie słabszy – pomyślał, nie zważając na iskierki drażniącej jego skórę. Okrążył go kilkukrotnie, wpatrując się prosto w oczy. I zaatakował.
W oka mgnieniu metaliczne ręce chwyciły w potężnym uścisku za szyję skoczka. Jego oczy rozszerzyły się maksymalnie. Ból przeszył ciało, niczym wbijane igiełki. Robert w bezruchu poddawał się im w niewole, aż pobudzony dopingiem stojących nieopodal przyjaciół, zapalił różowy płomień. W kolejnej chwili, spowita płomieniem ręka, znalazła się na metalicznej. Pięść zacisnęła się. Lekki ruch i uścisk minął. A agresor schylał się coraz bardziej i bardziej na skutek wykręcenia ręki. I znalazłszy się bardzo nisko, prosto w brzuch otrzymał dwa potężne kopnięcia.
To zabrało mu na chwilę oddech. Trzymając się za obolałe miejsce, dyszał jeszcze głośniej niż wcześniej, nie spuszczając z oczu przeciwnika.
- I co ty na to, dziadku? – różowy płomień przemienił się w błękitny. – Dalej chcesz się mierzyć ze mną lub z kimkolwiek? Masz na tyle odwagi?
- Zawsze, przeklęta hołoto!
Ogarnięty furią genetyk, ponownie zaczął atakować. Coraz szybciej i szybciej wymachiwał rękoma i nogami, by móc trafić przeciwnika. Jednak żaden z ciosów początkowo nie docierał do celu. Mijając o włos. Za każdym razem Robert unikał ciosów, wyprowadzając celnie własne. Przeskakiwał nad wrogiem, obracał się w powietrzu, turlał po ziemi. Po czym jednym ruchem, trafiał celnie, rozprowadzając po ciele przeciwnika fale bolesne. Jednocześnie śmiejąc się.
Każdy cios wyprowadzany, czy to ręką, czy to nogą, czy w powietrzu, czy w inny sposób, zakreślał w przestrzeni błękitne okręgi. Tak jakby coś dużego, świetlistego latało pomiędzy dwojgiem wojowników ogarniętych walką. Czyniąc w ten sposób z pojedynku przedstawienie. Ukazując piękno, a zarazem powagę sytuacji. Całkowitej przewagi skoczka, a raczej księcia skoczków nad podstawowej wartości genetykiem.
Nawet samo błękitne spojrzenie Roberta brało górę nad wrogiem, który raz po raz uderzany niemal z całej siły, odlatywał od przeciwnika. Potem upadał, potężnie uderzając o ziemie, lub budynek. Podnosił się i nie dając za wygraną, powracał do tańca, kopiąc, wyprowadzając sierpowe, czasami proste, lub haki. Wtórując za skoczkiem, czynił salta w powietrzu, obroty po ziemi. Potem wstawał, mierząc przeciwnika wzrokiem.
Następnie przyśpieszając maksymalnie, obiegł Zakościelnego i niczym błyskawica obrzucał jego plecy setkami uderzeń. Nagle przewróciwszy znienawidzonego skoczka, kopał go gdzie popadnie. Rechocząc jak najgłośniej. Nawet nie patrząc w jego stronę, tylko ze złośliwym wzrokiem wyzywał stojących niedaleko z założonymi rękoma skoczków.
Rechot jednak ten nie był długi. Zamroczony przez moment Robert szybko oprzytomniał, dalej czekał chwilę i gdy kolejne uderzenie pędziło, złapał za nogę rozkojarzonego brutala. Zrobił przewrót do tyłu, jednoczenie uderzają genetykiem o ziemie. Wstał i machał nim jak chorągiewką. Aż w końcu znudzony walką, przeciągającą się w nieskończoność, trzymając dalej wroga, skoczył z miejsca jak najwyżej. Dosiągłszy optymalnej wysokości, uczynił potrójne salto, błękitne koło, aż kończąc, z całych sił pchnął genetykiem o ziemię. A ten niemiłosiernie wbił się w nią. Robert zaś jak nienaruszony głaz upadł z kucnięciem. Przychylając głowę do ziemi i kładąc lewą rękę przed siebie, a drugą chowając za plecami.
- SJK4 – przywołał broń. Następnie podniósł się i powolnym krokiem, ruszył w stronę dziury. Wpatrując się w jej stronę, nieco przygarbiony, wyglądał niczym mściciel. Szukający zemsty. Przy tym milczał, rozprowadzając gniew wokół siebie.
Lekko wystraszeni panowie, przyglądali się temu. Nie dowierzając. A zarazem uświadamiając sobie, na co się zanosi. Dowodziła tego powaga i flegmatyczny sposób podchodzenia Roberta do lezącego wroga. W tej chwili nie przytomnego najwidoczniej.
Wnet do głowy przychodziły im najczarniejsze scenariusze. Obawy nasilały się, a Robert dając ostatni krok, znalazł się u podnóża dołu, w którym leżał genetyk. Podniósł raptownie ręce, mocno dzierżąc pistolety. Przez moment czekał. Po czym wymierzył i oddał kilka strzałów. Błękitne myślniki poleciały do dołu, rozprowadzając wokół swój blask.
- Co ty zrobiłeś? – zawołali przyjaciele, puszczając się pędem ku Robertowi. – Walka swoją drogą, ale żeby strzelić do nieprzytomnego?
- Nic się nie stało! – Robert odwrócił się do nich.
Jego twarz już nie miała tego samego wyrazu, co wcześniej. Nie było widać gniewu, czy też furii. Tylko z uśmiechem lekkim patrzał się na biegnących przyjaciół. Udając spełnionego.
Ich miny mówiły same za siebie. Byli wściekli, przerażeni i całkiem zażenowani. Wciąż przed oczami wydzieli unoszące się pistolety i strzały śmiercionośne, wykonane przez przyjaciela. Nigdy by się nie spodziewali po nim takiego czynu. Zabicia kogoś z zimną krwią. Choć dalej nie dowierzali swym oczom.
Chociaż z drugiej strony nie chcieli patrzeć na bestialsko zmasakrowane ciało byłego profesora, dobiegli do przyjaciela. Spiorunowali go. Pokiwali głową, zaciskając wargi. Zamknęli oczy i powolnym ruchem obrócili głowy. Zakościelny tym samym odsunął się od nich, dając im wolne pole. I czekał.
Bez pośpiechu zaczęli otwierać oczy. Z każdą sekundą dostrzegając całość dołu z genetykiem. Nagle zamarli. Zimny pot spłynął im po czołach. Po czym złapali się za głowy.
W dole leżał z otwartymi oczami genetyk, próbując złapać oddech. W jego ciele nie było żadnych dziur. Krew nie leciała. Tylko wokół niego, dwójka chłopaków jeszcze bardziej zażenowanych, dostrzegła zaczerwienione otwory w ziemi.
- Wyście myśleli, że zabiję go z zimna krwią? – podszedł do nich Robert, obejmując ich ramiona.
Zażenowanie przemieniło się we wstyd, ukazując na policzkach chłopaków zaczerwienienie.
- Przepraszamy cię Robert – zawołali chórem. – Powinniśmy bardziej ci ufać i temu jak cię dobrze znamy.
- Nie szkodzi. Nie gniewam się! – spojrzał na przerażonego genetyka. – A ty, następnym razem zastanów się najpierw zanim coś zrobisz, lub powiesz. Zrozumiano?
Kiwnął głową.
I już po chwili znów przygotowani do skoku przyjaciele ostatni raz obejrzeli się za siebie. Potem w stronę dołu, z którego powoli podnosił się wielki przegrany. Pożegnali go gestem rąk, układając dwa palce na czole, tworząc literę ,,L”. Uśmiechnęli się szeroko i z impetem ruszyli przed siebie.
Przeskoczenie owej przeszkody w postaci przepaści nie przysporzyło skoczkom żadnego problemu. Unosząc się ponad nią, nawet spoglądając w jej głąb, nie czuli żadnego strachu, ani niepewności. Tylko czekając, aż dolecą, czując się wygodnie, cieszyli się, że niedługo znajdą się jak najdalej okropnego miejsca. Miejsca utraconych na zawsze przyjaźni.
Po drugiej stronie lądując bez problemów, spojrzeli z uśmiechem na czekającego Rufusa. Który w owej chwili siedział sobie wygodnie na grzybie. Do tej pory obserwując zmagania skoczków z wielkim zainteresowaniem.
- Nieźle wam poszło! – zawołał zeskakując z grzyba. – Przez chwilę myślałem, że został on uśmiercony tamten genetyk. Chociaż jak wiedze oszczędziłeś go.
- Jakoś szkoda mi się go zrobiło i tylko postraszyłem – odparł skoczek. – Możemy iść?
Rozłożył ręce. Spoglądając po kolei na każdego z towarzyszy.
- Jasne! – Zawołali chórem.
Chwile po tym już znajdowali się w ruchu. Biegnąc ile sił w nogach.
Początkowo zbliżali się w stronę miejsca, w którym niegdyś był zalew. A teraz ułożone w piramidę słupy, podobne po części do drzew. Po tym, gdy znaleźli się bardzo blisko tego, skręcili wcześniej tak, że biec mogli równolegle do dawnego zalewu. Patrząc się jedynie przed siebie, z daleka dostrzegając rozchodzącą się różową poświatę. Po za tym sam Paweł by lepiej widzieć, parę razy skoczył do góry, meldując po wylądowaniu widzianą przez siebie z daleka świetlistą kulę. Chwalił przy tym jej piękno. Przez co zdawał się być mocno zauroczony. Czy też pleść androny, w które pozostali początkowo nie wierzyli. Dopóki, dopóty sami nie ujrzeli celu swej podróży. Owej kuli wspomnianej przez Dyganta, która znajdowała się pomiędzy podobnie ułożonymi słupami, jak to wcześniej panowie dostrzegli gdzie indziej. Nadając słupom zupełnie innej barwy. Oraz wychwalanego piękna.
Gdy znajdowali się bliżej, całkiem widoczna kula zdawała się rosnąć i rosnąć. Zmieniając przy tym zabarwienie na bardziej metaliczny. Za razem oślepiając czwórkę młodych panów. Jakieś sto metrów przed nią Rufus się zatrzymał. Kiwając głową na znak, że dalej nie może. A pozostali unosząc kciuki, żegnali się.
- Nie długo się zobaczymy znów – zawołali zatrzymując się na chwilę. – Wtedy razem zajmiemy się porządkami.
Odwrócili się plecami i pobiegli dalej. Już nie słysząc wołań kolegi, który przez ułamek sekundy jeszcze wpatrywał się w skoczków. Znikających w blasku metalicznej kuli. Po tym sam obrócił się plecami do nich. Dał parę kroków dalej i zamarł.
- Żeby tylko im się udało dokonać prawie niemożliwego. – Wymamrotał pod nosem. – A przede wszystkim mi. Ohm…już niedługo władza.
Ruszył dalej, wkładając ręce do kieszeni. Podniósł głowę do przodu i gwiżdżąc pomaszerował przed siebie. Na razy podskakując jak mały chłopieć, który wracał z zabawy zadowolony.

Po drugiej stronie, w tym samym momencie Paweł, Patryk i Robert zdążyli już dotrzeć do celu. Na sekundę przed rozpoczęciem misji po drugiej stronie, stanęli przed samą kulą obserwując jej piękno. Jej strukturę. Wydawała się ona być stworzona z czegoś płynnego. Z jakiejś cieczy, a z drugiej strony, niczym gaz zamknięty pod cienką powłoką. Następnie spojrzeli jeszcze raz za siebie, ale już nie dostrzegli Rufusa. Zdążył już się ulotnić.
Raz kozie śmierć! – Pomyśleli. Nabrali powietrza w płuca. Ruszyli pomalutku. Niepewnie dotykając wpierw powierzchni kuli, czując ogarniające ich zimno. Zadrżeli. I już dalej nie wahając się, jeden po drugim znikał wewnątrz kuli. Zostawiając za sobą ciszę i pustkę. Zmieniony świat.
Odpowiedz
#3
Posłuchaj mnie uważnie. Czytając to opowiadanie zastanawiałem się usilnie czy nie zostało to napisane specjalnie w ten sposób. Przede wszystkim opowiadanie wygląda jak tłumaczenie zrobione programem tłumaczącym. Jeśli jednak nie zrobiłeś tego specjalnie, to powiem Ci że jest bardzo słabo. W zasadzie każde zdanie zawiera błędy. Zdania są nadmiernie rozbudowane, w dialogach często nie wiadomo o co chodzi. Roi się od powtórzeń i wpadek stylistycznych. Moim zdaniem opowiadanie trzeba napisać od nowa.
Pozdrawiam
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#4
może wina tego że pisałem to opowiadanie przez tydzień, po klikka godzin do późna. nie wiem. choć przydało by się bardziej szczegółowe podanie tego na czym mam sie skupić. szczerze to moje pierwsze opowiadanie. tylko ciekawe co z moim pomysłem na opowiadanie. nawet nie wiem czy dobre jest. jak dla mnie to pomysł jest dobry.
Odpowiedz
#5
no dobrze powalczmy trochę .. masz tu pierwszy akapit opowiadania omówię go szczegółowo..

Robert Zakościelny, jak zwykle ubrany w dżinsowe spodnie i dresową bluzę, gładząc nie za dużą bródkę, przepchnął się przez hałaśliwy tłum studentów, którzy okupowali schody wiodące na drugie piętro uczelni. Choć było to dość dziwne, gdyż w pamięci miał jeszcze czasy z przed ferii, kiedy każda z tych osób mijanych, okupowała inne części szkoły. Zaś schody zawsze były wolny i spokojnie mógł nimi iść. A co było podobne do tamtych czasów? To, że u schyłku schodów czekali na niego jego dwaj najlepsi przyjaciele. Jak zwykle zadowoleni, rozgadani i wypoczęci.

zdanie pierwsze: W zdaniu jest za dużo informacji jak na jeden kawałek Trzeba by wywalić to o bródce.. wtedy zdanie przyjmie bardziej strawną postać :

Robert Zakościelny, jak zwykle ubrany w dżinsowe spodnie i dresową bluzę, przepchnął się przez hałaśliwy tłum studentów, którzy okupowali schody wiodące na drugie piętro uczelni.

w zasadzie można pominąć też w co Zakościelny był ubrany, bo w tym miejscu nie ma to znaczenia, wtedy zdanie zrobi się już całkiem przejrzyste :

Robert Zakościelny przepchnął się przez hałaśliwy tłum studentów, którzy okupowali schody wiodące na drugie piętro uczelni.

Jeszcze tylko kosmetyka..

Robert Zakościelny przepchnął się przez hałaśliwy tłum studentów, okupujących schody wiodące na drugie piętro uczelni.

wuala i gotowe, weżmy się za zdanie drugie..

Choć było to dość dziwne, gdyż w pamięci miał jeszcze czasy z przed ferii, kiedy każda z tych osób mijanych, okupowała inne części szkoły. Zaś schody zawsze były wolny i spokojnie mógł nimi iść.

po pierwsze mamy tu stanowiące z poprzednim zdaniem powtórzenie słowo okupowała. Pozwolę sobie poddać powyższe zdania gruntownej korekcie..

Pogładził, jak to miał we zwyczaju, swoją niewielką, zadbaną bródkę. Dziwnym wydało mu się, że ludzie, którzy zwykle zajmowali inne, dużo przytulniejsze zakątki uczelnianego budynku, tłoczyli się właśnie tutaj.

drugie zdanie naprawione... idźmy dalej...:

A co było podobne do tamtych czasów? To, że u schyłku schodów czekali na niego jego dwaj najlepsi przyjaciele. Jak zwykle zadowoleni, rozgadani i wypoczęci.

myślę że z :"A co było podobne do tamtych czasów?" całkiem zrezygnujemy i zrobimy małą korektę
myślę że sprawa ferii nie wnosi tu nic rewelacyjnie nowego tym bardziej że dalej wypływa w dialogu..
poza tym mamy znowu powtórzenie "jak zwykle"

Jak zwykle u podnóża schodów czekali na niego dwaj najlepsi przyjaciele. Byli zadowoleni, rozgadani i wypoczęci.

po korekcie pierwszy akapit wygląda tak..

Robert Zakościelny przepchnął się przez hałaśliwy tłum studentów okupujących schody wiodące na drugie piętro uczelni. Pogładził, jak to miał we zwyczaju, swoją niewielką, zadbaną bródkę. Dziwnym wydało mu się, że ludzie którzy zwykle zajmowali inne, dużo przytulniejsze zakątki uczelnianego budynku, tłoczyli się właśnie tutaj. Jak zwykle u podnóża schodów czekali na niego dwaj najlepsi przyjaciele. Byli zadowoleni, rozgadani i wypoczęci.

Tak by to moim zdaniem miało wyglądać.. Myślę że już łapiesz o co mi biega. Zastanawiam się czy Ty sam dokładnie przeczytałeś swoje opowiadania... Pośpiech jest bowiem bardzo złym doradcą pisarza.. poniżej podaję Ci właściwy cykl redakcyjny :
Zanim zaczniesz pisać... poświęć odrobinę czasu na poczytanie dobrych autorów z gatunku w którym zamierzasz pisać. Jeśli chodzi o fantasy to pierwsi jacy mi do głowy przychodzą: Tolkien, Sabkowski, Praczet. Każdy z nich pisze rewelacyjnie i każdy trochę inaczej. Z naszych forumowiczów polecam w w tej dziedzinie Rootsrata, czy Metatrona. Zobacz jak budują zdania, jak tworzą dialogi... Nie mówię że masz kopiować czyjś styl.. Po prostu mu się przyjrzyj...

Kiedy już spotkasz się z Weną i masz jakiś rewelacyjny pomysł... Zapisz go w postaci szkicu, może planu opowiadania. Plan przydaje się szczególnie podczas pisania dłuższych form.
Rozwiń swój pomysł.. Postaw na jakość, nie na ilość. Bardzo dobre opowiadania to często jedna tylko scena zapisana na jednej czy dwóch stronach maszynopisu. Częstym błędem rozpoczynających jest to że zamyślają od razu tworzyć dzieła monumentalne, w których bohaterowie ratują całe galaktyki. Więc radzę zacznij od opowiadanek krótkich, jedno - dwuscenkowych. łatwiej je dopracować. Dopracowane zaś stanowią śliczne maleńkie klejnociki, które czyta się z przyjemnością, jednym tchem. Kiedy zdobędziesz już trochę pisarskiego obycia, przyjdzie czas na formy obszerniejsze.

Pisząc, pamiętaj że czytelnik ma wyobraźnię. Jeśli napiszesz: "Zakościelny je jabłko" Czytelnik zbuduje sobie obraz Zakościelnego czyli faceta, który jest jakoś ubrany, jest w jakimś otoczeniu, a w ręce trzyma jabłko (prawdopodobnie w prawej, no chyba że czytelnik jest leworęczny) i zajada je ze smakiem. Jeśli dopiszesz że jabłko jest zielone wyobraźnia podpowie że pewnie kwaśne i Zakościelny się skrzywi.
Dlaczego o tym piszę.. Częstym błędem, również czasem i Twoim jest nadmiarowość opisów. Zasadą jest że podajesz minimum detali dla stworzenia sceny. Głównie te które są potrzebne do stworzenia akcji i klimatu. Nadmiar męczy i utrudnia czytanie.
Gdy piszesz dialogi... Posłuchaj jak rozmawiają ludzie. Zauważysz że używają głównie zdań krótkich i równoważników. Kiedy piszesz dialog warto mówić go sobie na głos. Taka rozmowa z samym sobą.. Zobaczysz wtedy czy to co piszesz da się gładko powiedzieć. Zastanów się również jaka postać kwestię wypowiada.. Inaczej będzie mówił Kmieć.. inaczej żołnierz, czy wreszcie wykształcony palladyn czy czarodziej. Możesz powoli wprowadzać archaizację języka. Jeśli piszesz o czasach dawnych.

Kiedy z Boską pomocą pisanie zakończysz.... Na świeżo przeczytaj, poszukaj błędów.. porównaj konstrukcję zdań z jakimś dobrym tekstem. Potem odłóż to na jakiś dwa trzy tygodnie i sprawdź jeszcze raz. Zwracaj uwagę szczególnie na powtórzenia wyrazów ( język polski ma przecież tyle synonimów). Jeśli w jednym zdaniu piszesz "rycerz", w następnym napisz "wojownik" dalej np "zbrojny". Zwróć uwagę na logikę, i gramatykę zdań. Jeśli można, lepiej używać zdań krótkich, niż wielokrotnie złożonych.

Przeczytaj opowiadanie na głos.. najlepiej komuś. Jeśli łatwo się czyta, i zachowana jest rytmika, znaczy że interpunkcja i konstrukcja zdań jest poprawna. Na koniec warto dać pracę do sprawdzenia komuś postronnemu. Ja sam podrzucam swoje wypociny znajomej polonistce. Jeśli nie będziesz miał komu w pobliżu siebie, zawsze możesz to podesłać komuś z nas na PW. No i to już chyba cały cykl "produkcyjny". Można dzieło na stronie umieszczać i liczyć na same przychylne komenty

Na temat samego pomysłu, wybacz, ale się nie wypowiem. Musiałbym całość przeczytać, a raczej w tej postaci nie dam rady.. Zmęczyłem pierwszy rozdział i wymiękłem.. Jak poprawisz, pogadamy dalej.. Tak na oko wygląda jednak na wart pociągnięcia..
Pozdrawia Gorzki
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości