Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Stalowe Drzwi: Tragedia w pięciu osobach
#1
Treść przeznaczona dla osób pełnoletnich...

Jest to fragment nowej powieści którą aktualnie się zajmuję.

Daniel leżał na swoim łóżku i delektując się całkowitą ciszą jaka panowała w jego domu, wpatrywał się w pajęczynę zwisającą w rogu ściany. Zaraz potem zamknął oczy i położył się na plecach. Wziął głęboki wdech i wyobraził sobie drewniane krzesełko. Wirowało przed jego oczami.
Wydech.
Starał się nie myśleć o niczym. Było to – wbrew pozorom – dość trudne.
Wdech.
Trwało to kilka minut zanim poczuł, że powoli odpływa. Wkraczał w ten dziwny stan zawieszony między jawą a snem.
Wydech.
Gdzieś z dołu usłyszał dźwięk otwieranych drzwi.
– Gdzie są kurwa pieniądze dla dzieciaka łachudro? – krzyknęła jego matka.
– Czego się kurwa drzesz? – warknął głośno jego ojciec.
Tylko po tym jednym zdaniu, a właściwie już po pierwszej sylabie Daniel zorientował się, że jego ojciec był już ostro wcięty. Po dziewiętnastu latach swojego życia miał już wprawę w rozpoznawaniu tego typu rzeczy. Wychwytywał wszystkie drobne szczegóły i na ich podstawie przewidywał jak potoczy się najbliższy wieczór. Jak na razie rokowania nie były zbyt dobre.
– Chuj mnie obchodzi skąd weźmiesz, masz dla dzieciaka pieniądze dać – wrzeszczała matka.
– Nie mam – odpowiadał ojciec.
– Ale na chlanie zawsze masz szmaciarzu – rzucała.
Tak to wyglądało. Daniel znał to na pamięć. Obraz wirującego krzesełka całkiem rozmył się w otchłani jego umysłu. Sięgnął po odtwarzacz leżący na biurku, włożył słuchawki do uszu i włączył muzykę. Najgłośniej jak się dało. Robił tak zawsze chociaż czasami nawet to nie wystarczało. Zwłaszcza wtedy gdy dochodziło do czegoś co nazywał poziomem drugim, czyli – w skrócie – do trzaskania drzwiami i krzyków. Poziom trzeci oznaczał rzucanie rzeczami – najczęściej naczyniami – i rękoczyny. Wtedy miał w zwyczaju uciekać na parę godzin. Nigdy nie lubił uczestniczyć w poziomie czwartym czyli wtedy gdy przyjeżdżała policja.
– Zamknij kurwa mordę – usłyszał z dołu.
– Zaraz zadzwonię.
– Dzwoń szmato. Gówno mi zrobią. Ja ich wszystkich znam.
– Zobaczymy.
Daniel głośno westchnął, potem wstał i nie wyjmując nawet na sekundę słuchawek z uszu założył buty i wyszedł z pokoju. Zbiegł cicho po schodach i wykonał bezgłośną ewakuację przez frontowe drzwi. Zszedł po obszczerbionych stopniach, doszedł do furtki, otworzył ją ze szczególną ostrożnością by nie zaskrzypiała przeraźliwie i ruszył przed siebie. Nawet na rogu oddalonym o kilkaset metrów od jego domu nadal słyszał krzyki swoich rodziców. Nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Nie po tylu latach.
Jego ulubionym miejscem do przeczekania – tak nazywał swoje krótkotrwałe ucieczki z domu – była wysoka trawiasta górka wznosząca się nad szeroką czteropasmówką ciągnącą się od ronda aż za miasto. Siadał blisko wiaduktu i patrzył na przejeżdżające w dole samochody. Tego dnia rozpoczęła się druga połowa września. Słońce świeciło ogrzewając go swoimi cudownymi promieniami, na niebie wolno przesuwało się stado gładkich chmur. Na szczęście było lato. Zimą nie zawsze miał gdzie „przeczekać”, szczególnie wtedy gdy panował mróz. Wtedy przeważnie zostawał w domu i ukrywał się pod grubą kołdrą albo jechał autobusem do miasta i przesiadywał do wieczora w jakimś centrum handlowym.
– Cześć – mruknęła Aniela siadając obok niego.
– Skąd wiedziałaś że tu jestem? – zapytał.
– Słyszałam jak twoi rodzice się kłócą.
Zawsze kiedy wspominała o jego rodzicach Daniel na chwilę milkł. Starał się w ten sposób zmienić temat. Przeważnie się udawało.
– Ciepło jest – zauważył.
– Nawet bardzo – przyznała opadając plecami na trawiaste zbocze.
Daniel spojrzał na nią ukradkiem. Jej kruczo czarne włosy leżały rozrzucone wokół jej głowy, bezczelnie przypominając tym macki jakiejś mrocznej kreatury. Znali się od zawsze. Mieszkali na tym samym osiedlu. Chodzili do tych samych szkół. Poza tymi drobnostkami ich życie różniło prawie we wszystkich możliwych aspektach. Między nimi występowało coś na zasadzie przyciągania się przeciwległych biegunów. Dlatego się przyjaźnili. Chyba.
– Wiesz co mnie wkurza? – zapytał nagle Daniel.
– Z pewnością cała masa różnych rzeczy.
– To że gdybym poszedł do liceum to w maju pisałbym już maturę i mógłbym się wreszcie wynieść z tej dziury. A tak pozostał mi jeszcze rok w tym pojebanym technikum.
– I dokąd byś wyjechał?
– Nie wiem – odparł wzruszając obojętnie ramionami. – Jak najdalej stąd, gdzieś na południe może.
Aniela przymknęła oczy, odchylając głowę delikatnie do tyłu tak jakby chciała skierować ją bardziej w stronę słońca.
– Co? – spytał.
– Czy to ma sens?
Chłopak zmarszczył brwi dając do zrozumienia że nie ma pojęcia o co jej chodzi.
– Twoje plany na przyszłość – wyjaśniła.
– No przecież nie mogę tutaj zostać. Z nimi. Nie dałbym rady.
– Ale myślisz tylko o tym żeby wyjechać. Tym co będzie później już się nie przejmujesz.
Otworzyła na chwilę oczy i spojrzała na jego ponurą minę. Daniel westchnął cicho i wbił wzrok w szeroką ulicę ciągnącą się kilkanaście metrów dalej.
– Czasami… – zaczął, na chwilę przystając gdyż nie wiedział czy powinien kończyć to zdanie – czasami myślę sobie że mógłbym stąd wyjechać, gdzieś daleko, obojętnie gdzie. Olałbym studia, znalazłbym pracę w jakiejś fabryce albo hurtowni, wynająłbym małe mieszkanie. Odwalałbym te osiem godzin dziennie a potem wracał do siebie i kładł się na łóżku nie myśląc przy tym o niczym. Zdaję sobie sprawę że to nie byłoby życie o jakim zawsze marzyłem ale teraz nie zależy mi już na niczym poza ciszą i spokojem. Wystarczyło by mi to że mieszkałbym sam.
– Czy ty w ogóle słuchasz sam siebie? – spytała Aniela podnosząc się z ziemi.
– Ty tego nie zrozumiesz.
– Oczywiście że nie rozumiem – przyznała. – Zmieniłeś się po wakacjach.
Daniel milczał. Wiedział że jego przyjaciółka miała całkowitą rację. Teraz wszystko było mu zupełnie obojętne. Kiedyś miał marzenia, planował swoją przyszłość, był ambitny. Teraz tylko wegetował czekając do wieczora by zasnąć i na chwilę o wszystkim zapomnieć. Odciąć się od szarej rzeczywistości która z dnia na dzień coraz bardziej go przytłaczała. Właściwie bez przerwy był zawieszony między snem a jawą, nie tylko wtedy gdy leżał na plecach wyobrażając sobie drewniane krzesełko.
Aniela zdawała sobie sprawę z tego że ta nieznośna cisza oznaczała koniec rozmowy, przynajmniej jeśli chodziło o temat jego życiowej motywacji. Po tylu latach znajomości znała go na tyle dobrze by wiedzieć że niezbyt łatwo można było zmienić jego nastawienie.
– Widziałam dzisiaj Trzcińską – wyznała nagle.
– Którą?
– Siostrę Lidii.
Daniel pokiwał głową. Pamiętał Lidię. Chodziła do tej samej szkoły co on i Aniela. Byli rówieśnikami. W pierwszej klasie wiele czasu poświęcał na przyglądaniu się jej gdy przechodziła obok niego na korytarzu. Była śliczną i bardzo sympatyczną dziewczyną. Wiadomość o tym że znaleziono ją trzy tygodnie wcześniej w lesie całkowicie go zszokowała. Leżała martwa pod jakimś powalonym pniem i gniła aż zobaczył ją jakiś emeryt który akurat wybrał się na spacer w te rejony. Lidia Trzcińska – trzecia ofiara seryjnego już zabójcy z Wilczej Doliny. Pożywka dla gazet, tragedia dla rodziny i znajomych.
– Przejebane – syknęła Aniela.
– Lepiej bym tego nie ujął – odparł drapiąc się po szyi.
– Trzy dziewczyny z naszej szkoły. Wszystkie w naszym wieku. Czy to nie dziwne? – zapytała.
– Nawet bardzo – przyznał.
– Wiesz co o tym myślę?
– Hmm?
– Moim zdaniem zrobił to ktoś ze szkoły.
– Kto? – spytał zdziwiony.
– Jakiś pojebany gość którego nikt nie lubi. Stereotypowy przykład dzieciaka który wyżywa się na bezpańskich psach.
– Naprawdę tak uważasz?
– To chyba oczywiste.
– Nie do końca. Uprowadzenie kogoś wcale nie jest takie proste. Wszystkie te dziewczyny po prostu nagle zniknęły. Nikt nic nie widział. Nikt nic nie słyszał. Sądzisz że jakiś nastoletni psychopata by sobie z czymś takim poradził?
– Nie wiem – mruknęła i nagle poczuła jak w kieszeni zawibrował jej telefon. Przeczytała wiadomość – muszę już iść. – Wyznała.
– Szkoda.
– No. Wracasz ze mną?
– Nie. Posiedzę tu jeszcze trochę.
Aniela zmrużyła oczy i cicho westchnęła.
– W takim razie do zobaczenia.
– Cześć – odparł.
Zaraz potem został na górce sam. Wbił wzrok z powrotem w ulicę i pomyślał o Lidii Trzcińskiej. Przez całe trzy lata jakie spędził w szkole nie odezwał się do niej nawet słowem, chociaż pragnął tego każdego dnia. Teraz już nigdy nie będzie miał okazji by to wreszcie zrobić.

***

Wit patrzył przez sekundę na kartkę, na której było starannie napisane matematyczne działanie.

(7239592+21234-2123454):2,3

Potem dopisał „= 2233640”
Zamknął notatnik. Nie dlatego, że nie chciał już więcej liczyć. Zapisał po prostu wszystkie sześćdziesiąt stron. Od pierwszej do ostatniej kratki. Otworzył szufladę i spostrzegł, że nie ma już więcej czystych zeszytów; widok ten strasznie go zdenerwował. Miał ochotę jeszcze trochę policzyć.
Najcieńsza wskazówka zegarka stojącego tuż przed nim na biurku, tykała cicho przeskakując z jednej sekundy na drugą. Do piętnastej brakowało tylko niecałej minuty. Patrzył w cyferblat jak zahipnotyzowany i czekał aż wreszcie najgrubsza wskazówka przesunie się na godzinę trzecią. Kiedy to nastąpiło, wstał z obrotowego krzesła na którym spędził ostatnie dwadzieścia minut i wyszedł z pokoju.
Godzina piętnasta oznaczała obiad, a obiad był synonimem podróży do jadalni. Takie panowały zasady i Wit zawsze się do nich dostosowywał. Reguły i codzienna rutyna trzymały go przy życiu. Bez nich stałby się zwykłym wariatem który siedzi całymi dniami w kącie i ślini się, uderzając potylicą raz po razie o twardą ścianę.
Przy dość sporym i staro wyglądającym stole stało dziesięć krzeseł. Jedno z nich było odsunięte. Wit usiadł na nim ze szczególną ostrożnością i głęboko westchnął. Tuż przed nim spoczywał biały talerz, a na nim coś co przypominało kotlet zasypany masą zielonego groszku. Wziął widelec w dłoń i zaczął bardzo powoli jeść. Musiał uważać na to by przypadkiem się nie zadławić. Zdarzało mu się to nad wyraz często. Jak widać, Wit potrafił błyskawicznie dodawać i odejmować kilka sześciocyfrowych liczb, ale niezbyt dobrze radził sobie ze sterowaniem naraz językiem, szczęką i przełykiem.
Po obiedzie wyszedł na chwilę przed dom. Odetchnął świeżym powietrzem i przez chwilę przyglądał się sunącym po niebie chmurom. Lubił przebywać na zewnątrz, szczególnie wtedy gdy było ciepło. W taki właśnie sposób odpoczywał od liczenia a kiedy zmęczył się już odpoczywaniem, przeważnie wracał do swojego pokoju i szukał jakiegoś czystego zeszytu z zamiarem wypełnienia go równymi rzędami liczb. Liczenie, rutynowe obiady i świeże powietrze – w taki sposób można by spędzić całe życie i być przy tym całkowicie szczęśliwym, oczywiście pod warunkiem, że było się też odpowiednio upośledzonym.
Przed biurkiem usiadł ponownie trzydzieści minut po piętnastej. Oczywiście pamiętał, że nie miał już żadnych kartek które mógłby wypełnić liczbami, więc postanowił po prostu posiedzieć. Za oknem zaczął szumieć wiatr. Ktoś zatrąbił dwa razy. Zaraz potem po ulicy przejechał wolno jakiś samochód. Wit zamknął oczy. Liczył w myślach. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że jego życie nie było normalne, a on sam dość wyraźnie różnił się od swoich rówieśników. Działało to jednak na podobnej zasadzie co uzależnienie. Wit wiedział, że mógłby się zmienić, ale w głębi siebie w ogóle tego nie chciał. Liczenie było łatwiejsze, polegało na logicznym myśleniu. Normalne życie nie miało zbyt wiele z tym wspólnego. Było nieprzewidywalne, a tego Wit nie znosił najbardziej na świecie.
Otwierając oczy spostrzegł, że powoli zbliżała się szesnasta. Roztarł odrętwiałe dłonie i otworzył szufladę po swojej lewej stronie. Gdzieś z głębi wyciągnął trzy idealnie wycięte z gazety artykuły. Rozłożył je na blacie biurka i dokładnie przeczytał każdy z nich. Przyjrzał się także zdjęciom. Wszystkie trzy przedstawiały różne miejsca w lesie, który rósł za miastem, tuż przy wylocie na Domowo. W tych miejscach, tydzień po tygodniu znajdywano kolejne zwłoki porwanych dziewczyn.
Lidia Trzcińska
Wiktoria Asmyk
Aleksandra Witkiewicz
Wit przyjrzał się ich imionom. Wszystkie trzy miały tyle samo lat, chodziły do tej samej szkoły. Być może nawet były dobrymi koleżankami. Wszystkie trzy zginęły tego samego lata w Wilczej Dolinie. Razem tworzyły interesującą zagadkę która wywołała po raz kolejny delikatny uśmiech na jego twarzy. Chłopak poza liczeniem i oddychaniem lubił także różne łamigłówki. Morderstwa były tymi najfajniejszymi.

***

Tamara była jedną z tych dziewczyn, które doskonale wpasowywały się w stereotypowe opinie wygłaszane za jej plecami przez niezliczone masy przeróżnych nieudaczników. Miała długie, blond włosy, niebieskie oczy i twarz anioła. Posiadała całe rzesze przyjaciół, przystojnego chłopaka, bogatych rodziców i problemy związane z rzeczami o których większość normalnych ludzi w ogóle nie rozmyślała. Słodka księżniczka żyjąca pod szklanym kloszem złudzeń, grubo przysypanym warstwą pieniędzy i kłamstw. No ale była przecież szczęśliwa, tak jakby, i wszystko było zupełnie w porządku. Co mogła mieć wspólnego z pozostałą czwórką tworzącą tragedię? Na początku niewiele.
To był kolejny poniedziałek września, zwykły niczym nie wyróżniający się dzień w czasie którego nie zdarzyło się nic ciekawego. Tamara obudziła się trzydzieści minut po siódmej rano i natychmiast się rozgniewała. Już wiedziała że będzie musiała opuścić pierwszą lekcję. Wszystko przez to, że poprzedniego dnia wróciła do domu grubo po północy. Wciąż nie mogła się odzwyczaić od weekendowych wypadów do nocnych klubów. Spędziła w nich połowę wakacji i jak widać, weszło jej to w nawyk. Szybko ubrała się w coś czego jeszcze nigdy nie miała na sobie, przywróciła w łazience swojej twarzy idealny wygląd i zbiegła na dół do kuchni. Zjadła byle jakie śniadanie, bo takie przeważnie jadała i po kilku minutach była już gotowa do wyjścia. Zbliżała się ósma rano.
Brak snu i pośpiech wywołał u niej coś w rodzaju dziwnego letargu. Nie bardzo kontaktowała z otoczeniem, więc na przerwie stanęła pod ścianą i oparła się o nią plecami, starając się nie upaść przypadkiem na ziemię. Jej chłopak, szerzej znany jako Michał, rozmawiał z jej koleżankami o ostatniej imprezie w Impulsie. Tamara w ogóle nie słuchała o czym dyskutowali więc co jakiś czas, gdy docierało do jej uszu jakieś pytanie, odpowiadała czymś co mogło równie dobrze oznaczać „tak” i „nie”. Była zbyt zmęczona na myślenie, ale nie było w tym nic szczególnie dziwnego. Zdarzało się to jej dość często.
Po kilku okropnych lekcjach i jeszcze gorszych przerwach stwierdziła że ten dzień już się dla niej skończył. Wychodząc ze szkoły zauważyła siedzącą na schodach Agnieszkę Trzcińską. Chodziła do pierwszej klasy ale od początku września była w szkole tylko raz, na rozpoczęciu roku. Agnieszka było młodszą siostrą Lidii i to chyba wystarczająco tłumaczyło jej dziwne zachowanie. W końcu nie codziennie człowiek dowiaduje się o tym, że jakiś emeryt znalazł w lesie martwego członka twojej rodziny. Takie tragedie ciągnęły się za ludźmi latami. Agnieszka miała za sobą dopiero niecały miesiąc. Tamara poczuła jak coś ściska ją mocno w żołądku. Nie znała zbyt dobrze Lidii, mówiły sobie „cześć” na korytarzu i czasami wymieniły kilka zdań na jakiejś imprezie, to było w zasadzie tyle. Nie była jednak obojętna wobec tego co się tej dziewczynie przytrafiło. Głównie dlatego, że równie dobrze to ona mogła być na miejscu Lidii; tkwić całkowicie sztywna między gromadą liści, gnijąc powoli jak zwykła padlina. Nie tak wyobrażała sobie swój koniec – a w zasadzie, nie wyobrażała go sobie w ogóle. Była w końcu Tamarą Borowską, śliczną dziewczyną której złe rzeczy się po prostu nie przytrafiały. Tylko że Lidia pewnie też tak uważała – przynajmniej do czasu aż życie skorygowało jej złudzenia. Myśląc o tym Tamara poczuła się strasznie zdołowana. Pocieszała się jednak wizją szybkiego powrotu do domu, gdzie mogła odespać kilka godzin straconych w szkole.

Było trochę po szesnastej. Leżała na łóżku i patrzyła z uporem na biały sufit, obracając przy okazji telefon w dłoniach. Podejmowała decyzję. Zaraz potem wybrała odpowiedni numer i przyłożyła słuchawkę do ucha. Kilka sygnałów później ktoś po drugiej stronie odezwał się chrypliwym głosem:
– Witaj.
– Cześć – odparła przekręcając się na bok.
Na chwilę zapanowała kompletna cisza.
– Chciałam z tobą porozmawiać.
– Domyśliłem się.
– Dziwnie się ostatnio czuję.
– Skontaktuj się z lekarzem.
– Psychicznie.
– W takim razie idź do psychologa.
– Mam przecież ciebie.
– … no tak – odpowiedział głos po sekundzie namysłu.
– Nie mogę się przyzwyczaić do szkoły.
– Rzeczywiście, słyszałem że rozpoczął się już nowy semestr.
Tamara znowu obróciła się na plecy a na jej ustach pojawił się szeroki uśmiech.
– Ja też coś takiego słyszałam, tylko nie potrafię w to uwierzyć, a tym bardziej tego zaakceptować.
– Kiedyś będziesz musiała akceptować rzeczy o wiele gorsze. Chyba.
– Wiem, wiem… ale to tylko wstęp do moich problemów.
– Ty przecież nie masz problemów.
– Mam, tylko że nikt inny nie nazywał by ich problemami.
– Słusznie. Jak zwykle masz rację. Zgaduję, że rozwinięciem jest Michał.
– Trafiłeś w dziesiątkę tajemniczy głosie.
– Czy ja wiem, czy taki tajemniczy?
– Przez telefon każdy jest tajemniczym głosem.
– Głęboka myśl. Powiedz mi jednak lepiej co się dzieje z Michałem.
– Nic.
– Więc w czym problem?
– No właśnie w tym! Michał nie robi nic – wyznała, kolejny raz obracając się na łóżku. Robiła to często kiedy z kimś rozmawiała. Gdyby leżała wtedy przed domem, prawdopodobnie przed zakończeniem tego połączenia zdążyłaby okrążyć całe miasto.
– Nie rozumiem.
– Na początku był inny, wiesz, wtedy kiedy zaczęliśmy się spotykać. Teraz jest jakiś dziwny. Nudny. Zmienił się.
– On?
– Ja na pewno nie.
– Może czegoś chce?
– Wiadomo.
– Spotykacie się cztery miesiące, jak pamiętam.
– Mniej więcej. O cztery miesiące za krótko.
– Może o cztery za długo?
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytała kładąc się na brzuchu, wspierając się na łokciach.
– Nic. Przedstawiłem tylko możliwość.
– Kocham Michała.
– Cztery miesiące – przypomniał głos.
Tamara głośno prychnęła.
– Czasami bywasz naprawdę wkurwiający – oznajmiła.
– Dlaczego więc do mnie dzwonisz?
– Bo przeważnie jesteś bardzo pomocny.
– Miło to słyszeć… chyba.
– Posłuchaj, tu nie chodzi nawet o to że Michał się zmienił.
– A o co?
– O to że chyba zarywa do Agnieszki.
– Co robi?
– Próbuje, no nie wiem… przystawia się do niej.
– Hmm, chyba rozumiem. Zarywa mówisz? Będę musiał dodać to wyrażenie do swojego słownika.
– Nic mi nie poradzisz?
– Czekaj, zapisuję… Z-A-R-Y-W-A. Ok, co mówiłaś?
– NIC MI NIE PORADZISZ? – powtórzyła głośniej.
– Oczywiście że ci poradzę.
Na chwilę zapanowało całkowite milczenie.
– No więc? – spytała zniecierpliwiona.
– Cóż, masz trzy możliwości: poczekasz na to co przyniesie ci tak zwany los i prawdopodobnie nie będzie to nic ciekawego albo rzucisz Michała i znowu będziesz wolna. Od niego i problemów które ci stwarza.
– A trzecia możliwość?
– Możesz też jeszcze dać mu to czego chce.
Tamara zmarszczyła brwi.
– Chciałbyś żebym to zrobiła?
– Nie interesuje mnie twoje życie seksualne – odparł głos.
– Naprawdę? – spytała zdziwiona. – Nie wyobrażasz sobie czasami mnie nago?
– Nie.
Dziewczyna cicho się roześmiała.
– Prędkość z jaką odpowiedziałeś jest dość podejrzana.
Odpowiedziała jej cisza.
– Mogę ci zadać jeszcze jedno pytanie?
– Oczywiście.
– Wiesz coś o tych dziwnych morderstwach z wakacji?
– Każdy coś o nich wie. Głównie tyle co można przeczytać w gazetach.
– No, chodzi mi o coś więcej.
– Dlaczego mnie o to pytasz?
– Nie wiem – odparła. – Zawsze wydawało mi się że ty wiesz wszystko.
– To tylko złudzenia. Ty nie zabiłaś tych dziewczyn, prawda?
Tamara znowu się zaśmiała.
– Oczywiście że nie.
– No właśnie.
– No właśnie co?
– Skoro wiesz, że to nie ty je zamordowałaś to pozostały ci już tylko dwie opcje.
– Nie rozumiem.
– To proste. Mordercą zwyczajnie jest ktoś inny.
– Pfff. A jaka niby jest druga możliwość?
– No druga możliwość jest taka że to ja mogę być tym mordercą.



























2

Adrian przekroczył próg mieszkania i wbrew sobie, nie trzasnął drzwiami. Cierpliwość tego rodzaju wiele go kosztowała, ale to i tak było lepsze od złości jaka ogarnęła by jego matkę, gdyby tymi drzwiami jednak trzasnął. Adrian wiedział, że są rzeczy których naprawdę nie opłaca się w życiu robić, zaliczało się do nich na przykład skakanie z mostu na głowę albo drażnienie jego rodzicielki – w zasadzie obie te rzeczy były w pewnym sensie tym samym, no przynajmniej skutki były tak samo nieprzyjemne.
Zbiegł w dół klatki i szybko wydostał się na zewnątrz bloku. Odetchnął głęboko świeżym powietrzem i ruszył w kierunku ulicy. Był zdenerwowany co było zupełnie oczywiste. Czuł się tak praktycznie po każdej „rozmowie” ze swoją matką. Tego dnia wyglądało to mniej więcej tak, że Adrian siedział przed monitorem komputera i przeglądał jakieś forum obrazkowe, na którym cała rzesza niezbyt zdrowych ludzi publikowała zdjęcia zmasakrowanych ciał, zrobionych w czasie jakiejś wojny domowej. Nie było to oczywiście dla Adriana specjalnie interesujące, ale zważywszy na to, że nudził się jak cholera, było to i tak całkiem ciekawe zajęcie. I nagle do domu wraca matka. Adrian wyłącza komputer i zamyka oczy. Czeka. Później słyszy jakieś bełkotliwe pomruki i wrzask brzmiący trochę jak jego imię. Idzie do kuchni i dowiaduje się o sobie kilka nieprzyjemnych rzeczy a później zostaje zapytany o to czemu nie zrobił zakupów.
– Zapomniałem – odpowiedział chociaż tak naprawdę chciał mruknąć „bo mi kurwa nie mówiłaś”.
Potem oświadczył, że pójdzie do tego cholernego sklepu ale i tak ledwo przebił się przez jej wiązankę narzekań, którą łaskawie go obdarzyła po raz milionowy. Taka była jego matka. Wiecznie niezadowolona i zgorzkniała aż do szpiku kości. Czym sobie na to zasłużył? Prawdopodobnie swoim istnieniem.
Wyszedł w końcu na ulicę i spróbował się uspokoić, zaciskając przy okazji dłonie w kieszeniach jesiennej kurtki, którą nosił tylko po to by mieć gdzie schować ręce. Zaraz potem wyjął ostatniego papierosa jaki mu został i przez chwilę poklepywał się po wszystkich zakamarkach swojego ubrania, szukając jakiegoś ognia. Znalazł pudełko zapałek. Chwilę później zaciągnął się mocno i cicho westchnął. Już był spokojny. Przez matkę jarał jak smok ale wcale się tym nie przejmował. Bardziej wolał towarzystwo raka płuc niż jej.
Szedł powoli, tląc spokojnie papierosa trzymanego mocno w ustach. Po latach palenia nauczył się robić to bez używania rąk. Słońce trzymało się jeszcze mocno nad horyzontem i było całkiem ciepło. Lato się przedłużało ale Adrian nie miał mu tego za złe. Oczywiście nie było tak, że nie lubił jesieni. W zasadzie lubił wszystkie pory roku dopóki spędzał je z dala od swojej matki. Brzmi to okrutnie ale niestety tak było i Adrian zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien był tak myśleć, ale nie miał innego wyjścia. Być może rzeczywiście był złym synem, niestety jednak jeśli to była prawda, to sam już nie wiedział co mógłby zrobić, by stać się synem dobrym. To była zagadka jego życia której rozwiązaniem – miał nadzieję – za rok już nie będzie musiał się martwić. Skończy szkołę i wyprowadzi się gdzieś bardzo daleko. Może nawet na drugi koniec świata – jeśli los będzie mu sprzyjał.
W końcu doszedł do supermarketu i z ulgą wkroczył do środka. Gdzieś z boku, w gablocie kiosku z gazetami zobaczył pierwszą stronę Wilczych Wieści – miastowego brukowca. Na pierwszej stronie widniał mocno rzucający się nagłówek:

Potwór z lasu

Przez chwilę czytał zapowiedź jakiegoś bzdurnego artykułu o morderstwach z wakacji. Temat ten nie bardzo go interesował chociaż trzy zabite wtedy dziewczyny chodziły do jego szkoły. Były nawet w tym samym wieku co on i może w innym wszechświecie, gdzie byłby lubianym gościem, mogłyby być nawet jego koleżankami. Niestety tutaj był tylko żałosnym frajerem i osoby pokroju Wiktorii Asmyk kompletnie go nie obchodziły. Działo to oczywiście w obie strony. Adrian też mało kogo obchodził.
Chłopak ruszył dalej w stronę metalowej bramki prowadzącej do głównego działu supermarketu i nagle stanął w bezruchu. Sprawdził wszystkie kieszenie i ze złością stwierdził, że nie wziął od matki listy zakupów. Wyjął szybko telefon ale zanim wybrał numer, zorientował się jeszcze, że w domu zostawił także portfel.
– Kurwa… – wycedził przez zęby i skierował się do wyjścia. To nie był jego dobry dzień, a najgorsze w tym było to, że ten dzień właściwie nie różnił się niczym, od reszty które przeżył przez ostatnie dziewiętnaście lat.

***

Gwiezdny Park o tej porze roku osiągał szczyt swojego piękna. Drzewa które gęsto rosły na jego obszarze, wyglądały wprost oszałamiająco, przynajmniej dla kogoś kto potrafił cieszyć się ich widokiem. Natura powoli przygotowywała się do zwinięcia swojego straganu i wkroczenia w okres przejściowy między latem a zimą.
Na jednej z parkowych ławek siedziała pewna osoba z zewnątrz przypominająca zwykłego mieszkańca Wilczej Doliny. Jej wygląd był jednak jedyną rzeczą jaką można było w niej określić słowem „zwykły”. Cała reszta była zupełnie inna.
Postać westchnęła cicho pod nosem i przez chwilę przyglądała się szumiącym na wietrze liściom pewnego starego dębu. Pamiętała to drzewo z lat swojego dzieciństwa, z czasów kiedy jej życie było jeszcze całkiem beztroskie i nawet przyjemne, jeśli się głębiej nad tym zastanowić. Teraz wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Lepiej czy gorzej? To już zależało od punktu widzenia. Osoba o której tutaj mowa, nigdy się nie osądzała. Gdyby to robiła, byłaby bez przerwy pogrążona w okropnej depresji.
Jedną z parkowych alejek przechodziła jakaś starsza pani ciągnąc za sobą nieprzyjemnie ujadającego, małego jamnika. Postać siedząca na ławce przyglądała się jej z niesamowitym zainteresowaniem. Obserwacja była kluczem do sukcesu. Tak właśnie myślała ta osoba i w jej przypadku zdanie to było w stu procentach prawdziwe. Jej życie opierało się na obserwacji i odpowiednich decyzjach. Jedną z nich właśnie niedawno podjęła i była z niej niezmiernie zadowolona. Musiała podjąć krok, który doprowadzi jej życie do całkowitego spełnienia. Jeszcze tylko jedna przeszkoda dzieliła ją od przejścia w nowy, idealny świat. Wstała w końcu z ławki i ruszyła ścieżką w stronę dużego, betonowego placu. Szła pogrążona w zadumie. Wszystko co widziała było tak bliskie jej sercu. Wilcza Dolina – miasto w którym przeżyła dziewiętnaście lat i przeżyła je naprawdę dobrze, przynajmniej w jej mniemaniu.
Ścieżka prowadziła obok placu w kierunku wąskiej uliczki. Kiedy do niej dotarła, skierowała się w stronę wysokich bloków widocznych pod wielką kulą jasnego słońca. Jego promienie zmuszały ją do nieprzyjemnego mrużenia oczu. Szła dalej, otoczona przerzedzonymi drzewami, omijając po drodze kilka starych budynków. W końcu stanęła na niewielkim parkingu i przez chwilę obserwowała idących chodnikiem ludzi. Jedną czy dwie znała nawet z widzenia. Jej nie znał jednak nikt, a przynajmniej taką miała nadzieję. Wzięła głęboki wdech. Niedługo znowu się zacznie polowanie. Cel był tylko jeden – zabić i zrobić to dobrze. Tym razem jednak ofiarą nie będzie jakaś Bogu ducha winna dziewczyna, której los zwyczajnie nie sprzyjał. Teraz Postać będzie musiała zabić kogoś, kto być może jest jej najbliższą na świecie osobą – chociaż ona sama jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy. To tylko kolejna przeszkoda którą musiała pokonać w drodze do ziszczenia jej marzeń.
– Wilcza Dolina – syknęła pod nosem. – Cudowne miasto zwierające w sobie wiele tragicznych historii.
Postać dobrze wiedziała, że przyczyni się do powstania kolejnej. Jeśli tylko los będzie tak łaskawy.

***

Daniel usiadł tuż obok Anieli, na betonowych schodkach otaczających szkolne boisko. Dziewczyna prawdopodobnie próbowała się opalać. Można to było poznać po jej zmrużonych oczach, dziwnej minie i twarzy skierowanej ku słońcu.
– Cześć – mruknęła, nie wiedząc za bardzo do kogo się właściwie odzywa.
– Cześć – odparł Daniel.
– O, to ty.
– No niestety tak.
– Niestety? – spytała zdziwiona.
– Bycie mną nie jest zbyt przyjemne.
Aniela uśmiechnęła się zdawkowo, na chwilę porzucając wyraz twarzy Eskimosa, i zmieniła pozycję na bardziej siedzącą.
– Wyglądasz na zmartwionego.
– Wiesz Aniołku, wydaje mi się że ja zawsze wyglądam tak samo.
– Nie prawda. Martwisz się, i to jest naprawdę dziwne.
– Dziwne? – powtórzył z wyraźnym zaskoczeniem. – Ile lat się właściwie znamy?
– No kilka już będzie – odparła.
– Więc zdążyłaś chyba mnie już trochę poznać, nie? Wiesz jak wygląda moje życie.
– Wiem tylko tyle, że masz zbyt wiele powodów do zmartwień by się nimi przejmować.
Daniel popatrzył na nią, marszcząc niebezpiecznie swoje czoło. Potem znowu skupił wzrok na grających w piłkę kumplach, którzy biegali jak idioci po murawie i co chwilę na siebie wrzeszczeli.
– Coś w tym może jest – mruknął.
Aniela odpowiedziała mu cichym westchnieniem i znowu rozłożyła się na niewygodnych schodkach. Na jej twarzy po raz kolejny objawiła się dziwna mina, w której oczy zmieniały się w dwie, cienkie linie.
– Siema – powiedział ktoś siadając obok nich.
Aniela nie musiała nawet otwierać oczu by rozpoznać chrypliwy głos Adriana. Mruknęła pod nosem jakieś bełkotliwe przywitanie i przestała zwracać na niego uwagę. Daniel zrobił coś mniej więcej podobnego. Nie to, że nie lubili Adriana. Oczywiście, że go lubili, ale podobnym uczuciem darzyli sprzedawcę ze szkolnego sklepiku albo woźnego. To był tylko rodzaj wymuszonej tolerancji. Właściwie wszyscy z klasy mieli taki stosunek do Adriana. Nikt go przesadnie nie lubił i nie chodziło tu o jakieś konkretne uprzedzenia. Adrian miał po prostu w sobie coś odpychającego. Dziwną siłę która zbywała każdego, kto chciałby go bliżej poznać.
Siedzieli w całkowitej ciszy, przerywanej tylko wrzaskami z boiska, do czasu aż w końcu Aniela postanowiła obdarzyć swoich towarzyszy pewnym wyznaniem.
– Wczoraj przy kolacji rozmawiałam trochę z ojcem o wakacjach.
Daniel pokręcił delikatnie głową. Domyślał się już do czego jego przyjaciółka zmierzała.
– No i tak jakoś zeszliśmy do tematu tych dziwnych morderstw…
Tak jakoś? – pomyślał Daniel. Wyobraził sobie Anielę trajkotającą nad uchem jej ojca, tylko po to by ten zdradził jakiś szczegół dotyczący sprawy wakacyjnych morderstw. Miała dar do takich rzeczy. Potokiem słów potrafiłaby przesuwać góry, gdyby tylko góry umiały słuchać.
– Mój ojciec stwierdził, że będą kolejne trzy ofiary.
– A ty znowu o tym samym – mruknął zniecierpliwiony Daniel.
– Ciebie to nie interesuje?
– Nie aż tak bardzo bym non stop o tym mówił.
– Wiesz, jedną z tych martwych dziewczyn mogłabym być ja – syknęła.
– No nie wiem – odezwał się nagle Adrian. – Wszystkie te dziewczyny były ładne i lubiane. Nie bardzo wpisujesz się w ten schemat – oznajmił.
Nagle zapanowała całkowita cisza. Nawet ludzie grający na boisku jakby na chwilę ucichli.
Daniel spojrzał na obojętną twarz Adriana a potem na Anielę, która usiadła na schodku, wyglądając przy okazji na wzburzoną.
– Bardzo śmieszne Adrian – syknęła. – Powinieneś robić w kabarecie.
– Wiesz, rozważałem kiedyś taką możliwość – odparł nawet na nią nie spoglądając.
Daniel nagle zrozumiał że będzie musiał przyjąć postawę kondensatora. Napięcie które unosiło się w przestrzeni wymagało natychmiastowego rozładowania.
– Kolejne trzy ofiary? – spróbował.
– Tak – odpowiedziała błyskawicznie Aniela. – Jeśli morderca dalej jest w mieście, to zabije jeszcze trzy osoby. Tak wygląda jego… schemat. – Ostatnie słowo wypowiedziała ze skrywaną w głosie złością.
– I niby skąd to wie? – wtrącił Adrian.
– Bo się na tym zna idioto.
Chłopak prychnął kpiąco.
Daniel zmrużył oczy.
– Nawet jeśli ten ktoś znowu zaatakuje, to co my możemy z tym zrobić? Od takich rzeczy jest policja – powiedział.
– Policja? Daj spokój. Wilcza Dolina to chyba najspokojniejsze miasto w całym regionie. Sądzę, że populacja seryjnych morderców w okolicy, od bardzo dawna równa się zeru. Tutejsza policja nie ma pojęcia o takich rzeczach.
– Ale twój ojciec ma? – spytał Adrian.
– Był policjantem w Talinie przez dziesięć lat.
– No tak, w stolicy seryjni mordercy pojawiają się każdego dnia – odparł z dziwną ironią.
– Zdziwiłbyś się.
– Być może. Niestety chyba jako jedyny człowiek w tym mieście, w ogóle nie jestem zainteresowany tym tematem. Życzę powodzenia w waszym śledztwie. Na razie – rzekł, powoli podnosząc się z betonowego schodka na którym siedział. Po chwili znikł gdzieś w otchłani szkolnego kompleksu.
– Co za debil… – warknęła Aniela.
– No, jest dość specyficzny.
– Jak większość frajerów.
Daniel pozwolił sobie na nieszczery uśmiech.
– Więc co o tym wszystkim myślisz? – spytała dziewczyna.
– O czym?
– No o tych morderstwach!
– Nic o nich nie myślę. Sądzę że jeśli nasza policja nie rozwiąże tej sprawy, to my tego tym bardziej nie zrobimy. Po co zawracać sobie głowę?
– A co jeśli morderca przestawi się z dziewczyn na chłopaków? Może to ty obudzisz się nagle przykuty do jakiegoś krzesełka, w ciemnym lochu, z ostrym nożem krążącym między twoimi oczami?
Daniel zmarszczył jedną z brwi co oznaczało u niego ogromną, wewnętrzną rozterkę.
– Nie wiem co mnie bardziej przeraża, twoja okropna wizja sama w sobie czy twoja zdolność do wyobrażania sobie takich rzeczy.
– Mówię poważnie Daniel.
– Oh, uwierz mi Aniołku, ja też mówię poważnie.

***

Wit zawsze siedział w ostatniej ławce, tuż przy oknie, zupełnie sam. Patrząc na niego, każdy zdrowo myślący człowiek od razu zaszufladkowałby go mianem „uczeń specjalny”. Byłoby to także całkiem rozsądne i prawdziwe stwierdzenie. Wit był specjalny. Większość ludzi widząc go zdziwiłaby się tym, że chodził do normalnej szkoły z bandą całkiem normalnych nastolatków. Nie było jednak w tym nic nadzwyczajnego, zważywszy na to że Wit, poza oczywiście ogromnymi brakami w sferze życia towarzyskiego, miał dość sprawnie działający mózg. Inteligencją wcale nie odbiegał od pierwszego lepszego Michała czy Artura z przedmieść, chociaż w sumie nie było to do końca prawdą, bo w rzeczywistości był od nich o wiele mądrzejszy. Przykładem bystrości jego umysłu mogło być to, że przy każdej klasówce z matematyki potrafił idealnie zaplanować swoją pracę tak, by dostać oceną dobrą. Nie lepszą i nie gorszą. Prawie z każdego przedmiotu miał same czwórki albo tróje. Nie licząc oczywiście wychowania fizycznego na które nie uczęszczał. Żył, podobnie jak chociażby Tamara, zamknięty w szklanym kloszu, z tymże on robił to celowo. Świadomie odseparowywał się od reszty ludzi. Prawdopodobnie dlatego, że gdyby spróbował to zmienić, i tak zostałby odepchnięty przez resztę rówieśników. Wolał jednak sam o tym zadecydować.
Był inny. Myślał liczbami. Czerpał przyjemność z rzeczy których większość ludzi nienawidziła. Nie pasował do otaczającego go świata ale sam uważał, że to świat nie pasował do niego. Stworzył własną rzeczywistość w której żył samotnie ze swoją wyobraźnią. I zagadkami które uwielbiał rozwiązywać.
Na przerwie po przedostatniej lekcji tego dnia wyszedł na korytarz i stanął jak zwykle pod ścianą, przy okazji bacznie wpatrując się w Michała, który kręcił się gdzieś obok.
– Na co się gapisz niedorozwoju? – burknął obiekt jego obserwacji.
Wit milczał przez chwilę a potem mruknął „siedemdziesiąt sześć”.
Michał spojrzał na swoją bluzę, na której widniała liczba 76.
– Ale z ciebie zjeb – syknął.
Wit wzdrygnął w dziwny sposób swoją głową i odszedł gdzieś w głąb korytarza.
– Dla czego musisz być dla wszystkich taki niemiły? – zapytała rozgniewana Tamara.
– Daj spokój, ten czub pewnie nawet nie zrozumiał co do niego mówiłem – odparł jej chłopak przytulając ją do siebie.
Tamarze wcale się to nie spodobało.
Wit nie miał jednak okazji tego zauważyć bo nie kompletnie zwracał na nich swojej uwagi. Przykuwała ją inna osoba – Agnieszka Trzcińska stojąca gdzieś pod oknami. Patrzył na nią przez chwilę, odrzucając na moment stado liczb przewijające się przez jego głowę. Agnieszka była siostrą Lidii a Lidia była nieżywa już od prawie miesiąca. Wiedział o niej z artykułu który trzymał w swojej szufladzie. Jej śmierć była równie interesująca co dodawanie, mnożenie i dzielenie razem wzięte. Nie znał jej za życia, chodziła do innej klasy, co w sumie i tak nie miało znaczenia, bo nie znał nawet niektórych osób które chodziły do jego klasy. Agnieszka była jedyną poszlaką jaką na razie miał. Chciał się od niej czegoś dowiedzieć ale nie mógł tego zrobić ponieważ nie potrafiłby dobrze poprowadzić rozmowy z nią. Poza tym mógłby przez to narobić sobie różnych problemów. Ograniczenia z którymi borykał się na co dzień czasami strasznie go denerwowały. Odwrócił wzrok w nicość i przywołał z powrotem liczby. One zawsze mówiły prawdę i dawały jasną odpowiedź. Bardzo je dzięki temu lubił.

Po powrocie do domu przywitał się z rodzicami i zaszył się w swoim pokoju. W oczekiwaniu na godzinę piętnastą postanowił na chwilę przysiąść przy swoim biurku. Wyjął z plecaka sześć nowych zeszytów po czym otworzył jeden z nich. Wziął do ręki czarny długopis i zaczął pisać.

1254x36+68549-15682=98011
458625+36987-328547=167065
12x35+36589=37009
852324-21342+231212x2=

Nagle się zatrzymał. Przez chwilę w jego głowie panował chaos. Nie był jednym z tych wariatów którzy dostawali gorączki na widok nawet najmniejszego nieporządku. Rozumiał „pewne rzeczy” i wiedział, że z chaosu może powstać coś całkiem sensownego. Pozwolił sobie na krótką bitwę myśli rozgrywaną w jego głowie. Potem napisał na środku kartki:

Las

Pokiwał głową. Coś w tym było.

***

Muzyka dudniła tak głośno, że właściwie przestała już być muzyką, a zaczęła przypominać zwykły hałas. Był piątkowy wieczór, więc siłą rzeczy cały Impuls został wypełniony po brzegi watahami naładowanych energią nastolatków. Większość całkiem dobrze się bawiła, co oznaczało mniej więcej tyle, że kiwali się do rytmu tego czegoś co płynęło z ogromnych głośników i przy okazji wylewali na siebie swoje drogie, mocno rozrzedzone wodą, drinki.
Tamara stała gdzieś w rogu, przy barze, i ciągnęła zawzięcie przez różową słomkę jeszcze bardziej różową ciecz. W przezroczystej szklance co chwilę stukały do połowy rozpuszczone kostki lodu. Ogólny gwar i tak zwana muzyka całkowicie zagłuszały wszystkie myśli, co w zasadzie nawet jej pasowało, bo przyszła tu po to by na chwilę o wszystkim zapomnieć.
Nagle z bezkształtnej masy imprezowiczów wyłonił się Michał, uśmiechnięty od ucha do ucha i prawdopodobnie mocno już wcięty. Podszedł do niej i coś powiedział. Tamara oczywiście nic nie usłyszała więc chłopak zaczął wrzeszczeć jej przy uchu, co i tak przypominało zwykły szept. Chciał ją wyciągnąć w głąb sali ale dziewczyna nie miała ochoty na tego typu zabawę. Nie dzisiaj. Michał wzruszył tylko ramionami i wrócił na swoje miejsce. Tamara zauważyła, że gdzieś w jego pobliżu kręciła się Agnieszka. Chciała podejść bliżej nich ale została niespodziewanie zatrzymana przez Julię, która zmaterializowała się tuż obok niej.
– …dźmy … ….st! – powiedziała jej koleżanka.
– Co?
Dziewczyna uniosła palec do góry sugerując, by poszły na górę. Obie ruszyły w stronę schodów prowadzących na most. Tak nazywano coś w rodzaju balkonu górującego nad całą salą. Znajdował się tam drugi bar i kilka skórzanych kanap. Niestety wszystkie były zajęte i dziewczyny musiały stanąć przy barierkach.
– Widziałaś Mateusza? – zapytała Julia.
Na górze było o dziwo znacznie ciszej.
– Nie – odpowiedziała Tamara.
– To dobrze.
– Dobrze?
Julia westchnęła teatralnie.
– Czasami mam go już dość.
Tamara uśmiechnęła się szeroko.
– Coś o tym wiem. Michał też bywa wkurwiający.
– Daj spokój, Michał przy Mateuszu jest jak… no jest o wiele spokojniejszy.
– Będziemy się kłócić o to która z nas ma gorszego chłopaka?
– To by było żałosne.
– Co najmniej.
Ktoś głośno wrzasnął w sali pod nimi, chociaż i tak dla nich było to ledwie słyszalne. Spojrzały za barierkę ale nie zobaczyły nic bardziej niezwykłego, od tego co przeważnie tam się działo.
– Nadal jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami? – zapytała Tamara po nieznośnej chwili milczenia.
– No raczej?
– Więc mogę ci zadać pytanie i nikomu nie powiesz, że ci je zadałam?
Julia przewróciła oczami i odparła że to o czym rozmawiają zawsze pozostaje tylko między nimi. Tamara nie do końca w to wierzyła ale postanowiła zaryzykować.
– Nie wydaje ci się, że Agnieszka przystawia się do Michała?
Julia najpierw zmarszczyła brwi a potem głośno prychnęła. Zwróciła tym uwagę kilku gości siedzących na kanapach, parę metrów od nich.
– Co druga dziewczyna w szkole przystawia się do Michała. Dziwisz się temu?
– Dziwię się, że robi to też Agnieszka.
– Widzisz, może jakbyś go wreszcie przeleciała to by przestał się oglądać za innymi?
Tamara przychyliła dziwnie głowę co miało sugerować to iż nie wierzy własnym uszom.
– Mówisz poważnie?
– Daj spokój Tami.
– Ja po prostu chcę wiedzieć czy mu naprawdę zależy.
– A tobie zależy? – spytała niespodziewanie Julia.
Tamara zawahała się zanim odpowiedziała że to chyba oczywiste.
– No, teraz to już nie wiem – odparła jej koleżanka i w tym właśnie momencie zjawił się Michał. Zaszedł Tamarę od tyłu i przyciągnął ją mocno do siebie.
– Jesteś mokry… – warknęła.
– Szkoda, że ty nie – odparł całując jej szyję.
– Idę na dół – oznajmiła Julia błyskawicznie ulatniając się z mostu. Przeczuwała, że zaraz dojdzie tam do nieprzyjemnej kłótni w której nie miała ochoty uczestniczyć.
Zeszła na dół i szybko dotarła do baru gdzie zamówiła pierwszego lepszego drinka. Przez chwilę rozglądała się po sali, szukając Mateusza ale na szczęście nigdzie go nie zauważyła. Potem spojrzała na drugą stronę baru. Przy ladzie siedział jakiś starszy chłopak. Ich wzrok nagle się spotkał…
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości